"Wprost": Zbrodnia i kara
Policjanci coraz częściej znajdują sprawców morderstw dokonanych przed kilkudziesięcioma laty. Okazuje się, że nie ma zbrodni doskonałych, a przyczyną długotrwałej bezkarności zabójców bywa banalne zaniedbanie śledczych - pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin w nowym numerze tygodnika "Wprost".
Połowa czerwca, krakowska komenda wojewódzka informuje, że policjanci znaleźli nowy trop, który najprawdopodobniej wkrótce doprowadzi ich do zabójcy ochroniarza firmy transportowej. 59-letni stróż zginął od uderzenia w głowę. Morderca ukradł też pieniądze z sejfu. Pewnie już się nie bał, że zostanie złapany, bo zbrodni dokonał 19 lat temu.
Kilkanaście dni wcześniej policjanci z Gdańska zatrzymali prawdopodobnego zabójcę 70-letniej kobiety. Od początku wiedzieli, że ofiara została zabita młotkiem, jednak dopiero teraz, po 29 latach, udało im się wyciągnąć z zebranych wówczas śladów wnioski, które doprowadziły ich do mężczyzny niebranego wcześniej pod uwagę. Był zaskoczony, kiedy zrozumiał, że policjanci stojący w drzwiach przyszli po niego.
Również maj, tym razem w Lublinie. Policjanci z tamtejszego Archiwum X, czyli działającej przy komendzie wojewódzkiej komórki do badania starych niewyjaśnionych spraw, rozwiązali zagadkę morderstwa 62-letniej kobiety z Terespola. Zabójca strzelał do niej przez zamknięte drzwi. 20 lat temu nie udało się ustalić, kim jest, a teraz, po latach, kiedy na nowo przeanalizowano akta, używając współczesnych technik, policjanci wpadli na trop mordercy z Białorusi. Już siedzi w polskim więzieniu.
- W pierwszych latach po popełnieniu zbrodni sprawca pewnie czuje się zagrożony. Boi się, że policja po niego przyjdzie, jednak z kolejnymi latami się uspokaja - mówi nadkomisarz Renata Laszczka-Rusek, rzeczniczka KWP w Lublinie. - Zakłada nową rodzinę albo zaczyna nowe życie, zapomina. Kiedy puka do niego policja, nie spodziewa się, że chodzi o tamtą sprawę, raczej myśli, że auto źle zaparkowane albo dziecko narozrabiało. A tu niespodzianka - wraca przeszłość.
Nie ma zbrodni doskonałej, są tylko niedoskonali śledczy, przeoczenia, niedopatrzenia, niechlujstwo. - W 1910 r. Edmond Locard ustanowił regułę kryminologiczną, zgodnie z którą każdy kontakt zostawia po sobie ślad - mówi prof. Piotr Girdwoyń z Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Warszawskiego. - Mówiąc prościej, żeby kogoś zabić, trzeba się koło niego fizycznie znaleźć, a więc wejść, wyjść, dotknąć, i zawsze zostawia się po sobie ślady.
Nawet przestępstwa cyfrowe pozostawiają ślady w systemie. Wysłana pocztą trucizna też skądś musiała zostać nadana, ktoś musiał poślinić znaczek albo dotknąć go przy naklejaniu. Morderca zostawia odciski palców, włosy, ślinę, krew. Jego ubrania zostawiają mikrowłókna, które można rozpoznać po kolorze i rodzaju tkaniny. Zostawia zapach. Zawsze musi gdzieś zaistnieć fizycznie, żeby przestępstwo się dokonało. Tyle w teorii. Ślady ktoś musi znaleźć i wyciągnąć z nich właściwe wnioski. Ponieważ to się nie zawsze udaje, część zbrodni pozostaje niewyjaśniona. Nie oznacza to, że nie zostanie wyjaśniona w przyszłości.
Ślady zostają na zawsze
Opole Lubelskie, rok 1991. Ktoś zabił małżeństwo emerytowanych stomatologów i 45-latka, który prowadził im dom. Mord był brutalny, zabójca tłukł ofiary w głowę. Ukradł kilkaset srebrnych monet pochodzących z dwudziestolecia międzywojennego, trochę współczesnych złotówek, marek i dolarów. Sprawa była głośna, wstrząsnęła miasteczkiem.
Policjanci wykonali całą niezbędną pracę na miejscu zbrodni. Oględziny trwały dwa dni i były bardzo skrupulatne. - To jest rutynowe postępowanie - mówi Dariusz Loranty, były policjant wydziału dochodzeniowo-śledczego na warszawskiej Pradze, a potem wydziału terroru kryminalnego i zabójstw. - Powinno wyglądać tak, jak na amerykańskich filmach, kiedy na miejsce zbrodni wchodzi ubrana na biało ekipa i dokonuje oględzin, zabezpiecza mikroślady, na przykład za paznokciami ofiar. Takie zasady obowiązują też u nas, jednak różnie bywa z wykonaniem.
Policjanci z Lublina odrysowali obraz ciała ofiar, obejrzeli obrażenia. Technik kryminalistyki zbadał miejsce zbrodni, ustalono, jak morderca wszedł do domu, jakim narzędziem zabił. Policjanci przepytali sąsiadów, przesłuchali świadków, śledczy przeanalizowali życie ofiar, czy ktoś im groził?
Jednak zabójcy nie znaleźli. Po roku sprawę zamknięto, ale wszelkie zebrane ślady pozostały w kilkunastu tomach akt. Dwa lata temu policjanci z lubelskiego Archiwum X weszli do archiwum i wytaszczyli stare tomiska. Otworzyli je i zaczęli na nowo studiować.
– To była mozolna praca – mówi Renata Laszczka-Rusek z KWP w Lublinie. – Każdy ślad sprawdzali na nowo.
Praca policyjnego śledczego zazwyczaj jest mozolna i nudnawa. Rutyna, procedury. – W rzeczywistości nie ma takich detektywów jak Sherlock Holmes – mówi prof. Girdwoyń.
Prawdziwy śledczy pracują w grupie, nie ma genialnych solistów. Girdwoyń porównuje ich do archeologów, którzy cierpliwie odkurzają każdą wykopaną skorupę, szukają dawnego życia w starych dokumentach. Kryminalistycy na miejscu zabójstwa robią to samo, tylko nie w odniesieniu do wydarzeń sprzed kilkuset lat, ale tego, co wydarzyło się przedwczoraj.
Metody, sposób myślenia, działania są bardzo podobne. Codzienność policjanta jest kolejnym dowodem na to, że życie odbiega od popkulturowych mitów. – Między rzeczywistością a serialami kryminalnymi jest taka sama różnica, jak między szpitalem w Leśnej Górze a szpitalem rejonowym – podsumowuje Piotr Girdwoyń.
Dlatego do pracy w Archiwach X, które działają przy każdej komendzie wojewódzkiej, kieruje się policjantów ze stażem, którzy mają cierpliwość i doświadczenie.
Nie spieszą się, siedzą nad aktami i szukają. Jeszcze raz analizują ślady daktyloskopijne. Na miejscu zbrodni zbierano ich mnóstwo, jednak często nie było z czym porównać. Po prostu trafiały do bazy. Może teraz będzie już w bazie ich właściciel. Policjanci ponownie sprawdzają ślady biologiczne, na przykład krew. – Tyle że przed laty można było porównać jedynie grupę krwi, a tę może mieć więcej osób – mówi Dariusz Loranty.
Teraz można zrobić analizę DNA. Technologie kryminalistyczne dokonały skoku i kiedy policjanci z Archiwum X ponownie pochylają się nad zakurzonymi aktami, mają kolejne możliwości, by przebadać zebrane tam informacje. Właśnie dzięki temu schwytano zabójcę stomatologów i ich opiekuna. Na miejscu zbrodni zostawił plamy krwi, wtedy po prostu je zabezpieczono, teraz pobrano z nich DNA. Morderca był też w pierwszym śledztwie przesłuchiwany, jednak nie znaleziono żadnych dowodów, że to on zabił. Pobrano natomiast od niego włos i zachowano wśród dowodów rzeczowych. Teraz policjanci porównali DNA z krwi i z włosa. I już wiedzieli. Zabójca ma teraz mniej więcej tyle lat, ile miały jego ofiary, czyli starsze małżeństwo, kiedy odebrał im życie. Odsiaduje wyrok 25 lat pozbawienia wolności.
Policjanci z Archiwum X korzystają nie tylko z najnowszych technologii, ale też ze słabości ludzkiej psychiki. Kiedy mordowano stomatologów z Opola Lubelskiego, nikt nie widział sprawców. Ludzi paraliżował strach. Jednak po 20 latach strach mija, a odzywa się sumienie. Tak było w przypadku świadka zbrodni, która w 1997 r. wstrząsnęła mieszkańcami Krakowa. Morderca zabił 59-letniego ochroniarza, który dyżurował w nocy, pilnując siedziby firmy transportowej. Zabił, bo stróż przyłapał go podczas włamania do sejfu. Ciało znaleźli rano pracownicy firmy. Policjanci natomiast zabezpieczyli rękawiczki sprawcy. Co z tego, kiedy nie było do kogo porównać znalezionych na nich odcisków.
Jednak teraz, po 19 latach, wydarzyło się jeszcze coś. Znalazł się świadek, który pomógł stworzyć portret pamięciowy zabójcy. I sprawa ruszyła do przodu. Kiedy mężczyzna z portretu pamięciowego zostanie schwytany, będzie można porównać jego odciski palców z tymi na rękawiczkach.
Lump, a nie Raskolnikow
To jednak koniec z duchem Dostojewskiego w polskich zbrodniach, z wyrzutami sumienia, niespokojnymi dniami i nocnymi koszmarami. Sumienie, które czasami dręczy świadków, raczej nie przeszkadza żyć mordercom. Prawdziwi zbrodniarze nie są tacy jak Raskolnikow, inteligentny, mordujący świadomie, ale później dręczony zatruwającym go lękiem przed karą.
- Proszę nie przykładać do nich miary człowieka czytającego książki – śmieje się Dariusz Loranty. – Żeby czytać, trzeba być wrażliwym, oni nie są. Dlatego ich nie zjada strach. Żyją sobie spokojnie. Jeśli kara szybko nie nadchodzi, przestają o niej myśleć.
Według policyjnych statystyk do 90 proc. zabójstw dochodzi podczas nieporozumień rodzinnych i towarzyskich. Sprawca i ofiara wcześniej się znają. Typowy zabójca jest prosty i działa pod wpływem impulsu.
– To nie jest geniusz zła, jak profesor Moriarty, który pokonał i zabił Sherlocka Holmesa – mówi prof. Girdwoyń. – Wystarczy wejść do pierwszego lepszego więzienia, żeby zobaczyć, czy siedzą tam geniusze. Statystyczny morderca jest niezbyt inteligentny, niezbyt wykształcony. A klasyczna zbrodnia – imieninowa.
Wygląda ona zazwyczaj tak, że zabójca pije wódkę z teściem i szwagrem, aż coś go wnerwi i łapie za nóż. Kiedy przyjeżdża policja, leży często zamroczony obok ofiary.
Dariusz Loranty mówi, że ta charakterystyka i tak jest zbyt łaskawa. - Typowy morderca to lump - uściśla. - W pijackim widzie tłucze na melinie kogoś, kto go wkurzył.
- W większości nasi przestępcy nie tworzą genialnych planów, nie szykują skomplikowanego alibi, że na przykład wchodzą do restauracji, robią awanturę, żeby zwrócić na siebie uwagę, idą do toalety, stamtąd przez okno wychodzą obrabować bank i wracają do knajpy przez toaletę, gdzie znowu robią awanturę - dodaje Piotr Girdwoyń. Jednak i tacy się zdarzają. Wtedy śledztwo jest trudniejsze.
Najtrudniejsze jest, kiedy trafia się zabójca psychopatyczny, doskonale zorganizowany, świetnie zacierający ślady albo mylący tropy. Taki raczej nie daje się złapać. – Jednak psychopaci bardzo rzadko dokonują przestępstw - mówi Loranty. Są na tyle inteligentni i konsekwentni w osiąganiu celów, że potrafią dostać tego, co chcą, bez narażania się na karę.
Jednak mordercy nie są też zwyczajnymi ludźmi. By zabić, nawet po pijanemu i w złości, trzeba mieć zaburzenia osobowości, cechy socjopatyczne, które utrudniają funkcjonowanie w społeczeństwie, a ułatwiają sięganie po nóż albo tępe narzędzie. Bo to są najczęściej stosowane narzędzia zbrodni w Polsce.
Błędy w śledztwach
Liczne ślady, które pozostawia morderca, trzeba odnaleźć w morzu innych. Łatwo je przegapić, zatrzeć. Śledczy może przeprowadzić błędne rozumowanie, wyciągnąć niewłaściwe wnioski, pójść złym tropem. Dlatego część prostych spraw zostaje niewykryta.
Czasami sprawę utrudniają przepisy. Jeśli zbrodnia wydarzy się w nocy, policjanci nie mogą pukać do drzwi sąsiadów z pytaniem, czy coś słyszeli albo widzieli, mogą to zrobić dopiero rano. A rano ludzi nie ma w domach. Zanim do nich dotrą, mija dużo cennego czasu.
Do przepytywania sąsiadów wysyła się też często młodych, niedoświadczonych policjantów. – To błąd – mówi Loranty. – Ludzie im nie zaufają. Boją się zemsty mordercy. Żeby przekonać ich do mówienia, trzeba mieć doświadczenie, zrobić na nich wrażenie osoby kompetentnej, która wie, co robić, żeby nie narażać świadków. Młodzikowi to się nie uda.
Nie ma też doskonałych dowodów. Zawsze można powiedzieć, że kieliszek ze śladami śliny podejrzanego został podrzucony na miejsce zbrodni.
Jednak jest jeszcze dobra wiadomość. W zabójstwach ginie o wiele mniej ludzi niż w wypadkach drogowych. Jak mówi Girdwoyń, bezpieczniej jest chodzić nocą po parku, niż jechać samochodem po mieście. Co oczywiście nie znaczy, że warto po ciemku chodzić po parku, bo zawsze pozostaje ten mały procent niewykrytych zbrodni popełnionych przez geniuszy.