"Wprost": Czy to już trzecia wojna światowa
Zarówno dla Rosjan, jak i dla Turków walka z Państwem Islamskim to sprawa drugorzędna. Angażując się w Syrii, "car" Putin i "sułtan" Erdogan chcą przede wszystkim osiągnąć własne cele strategiczne. Niestety, sprzeczne - pisze Jarosław Giziński w nowym numerze tygodnika "Wprost".
Pilot tureckiego F-16, który odpalił rakietę w kierunku rosyjskiego bombowca, nie zostawił Rosjanom szansy. Przed amerykańskim pociskiem AIM-120 praktycznie nie ma ucieczki w promieniu 50 km. Jednak dla tych, którzy na znacznie wyższym szczeblu dowodzenia wydali rozkaz "ognia", celem nie był tylko Su-24M, który oprócz bombardowania celów na północy Syrii mógł też szpiegować wojska tureckie po drugiej stronie granicy.
Dwa dni zimnej wojenki
Zestrzelenie samolotu wywołało antynatowską histerię w rosyjskich mediach. Zgodnie z sowiecką i rosyjską tradycją to "wrogi zachodni pakt" stoi za każdą akcją wymierzoną w interesy Moskwy. Tabloidowa prasa zaczęła kreślić czarny scenariusz wojny Rosji z Zachodem. Powiało grozą.
Napięcie złagodzono jednak zaskakująco szybko. Na Zachodzie nikt nie chce dziś "małej zimnej wojenki" z Rosjanami. Kremlowi zależy na niej jeszcze mniej. Zaledwie dwa dni po incydencie ambasador Rosji w Paryżu zadeklarował: "Jesteśmy gotowi do wspólnych ataków na pozycje Daesz (arabski akronim Państwa Islamskiego)”. To, że Rosjanie po wysadzeniu rosyjskiego samolotu nad Synajem i po zamachach w Paryżu sugerują rodzaj sojuszu Rosji i Francji, można jakoś zrozumieć. Wręcz nieprawdopodobnie zabrzmiało jednak podtrzymanie zaproszenia do takiej koalicji dla... Turcji.
Wielki plan Putina
Wielka wojna powietrzna z Syrią jest dla Rosji zbyt wielkim wysiłkiem wojskowym, finansowym i propagandowym, by z powodu jednego utraconego samolotu i śmigłowca ryzykować zniweczenie dalekosiężnych celów, dla których w ogóle została podjęta. Najważniejszym celem jest wyprowadzenie Rosji z politycznej izolacji, w jakiej znalazła się po aneksji Krymu i interwencji na wschodzie Ukrainy. Putin wie, że po raz pierwszy od rozpoczęcia ukraińskiej awantury pomoc Rosji może okazać się Zachodowi - a zwłaszcza zachodnim Europejczykom - naprawdę przydatna. Rządy zachodnioeuropejskie nie mają pomysłu, co robić z Państwem Islamskim. Same bombardowania z powietrza nie rozstrzygną wojny - to wiadomo od czasów fatalnej w skutkach akcji w Libii.
Na myśl o wysłaniu sił lądowych politycy wzdrygają się, ale coś muszą zrobić. Choćby dla uspokojenia własnych społeczeństw, coraz bardziej przestraszonych niekontrolowanym napływem migrantów z Bliskiego Wschodu i nowym zagrożeniem terrorystycznym. O możliwości wysłania wojska w rejon konfliktu wspomniała nawet Angela Merkel, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawałoby się niewyobrażalne. Na początek dobre wrażenie zrobić może choćby utworzenie jakiejś "globalnej koalicji antyterrorystycznej".
Zachodni Europejczycy nie mają nic przeciw pojednaniu z Rosją. Najchętniej zaczęliby od zniesienia sankcji, których przedłużenie na kolejne pół roku pod presją Amerykanów przyjęli z wyraźną niechęcią. Christian Jacob, szef Republikanów, głównej partii opozycyjnej prawicy francuskiej, otwarcie wezwał prezydenta Hollande’a do wysunięcia żądania zniesienia sankcji. Podobnie myślących jest coraz więcej. Przed szereg wyrwał się szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier, który wspomniał, że nadszedł już czas, by Rosja powróciła do grupy G8. Przeciwko zniesieniu sankcji nie miałaby nic już prawie połowa państw UE.
Następnym krokiem mogłoby być podjęcie współdziałania w Syrii, a nawet stworzenie wspólnego sztabu akcji. - Chcemy zintensyfikować naszą wspólną pracę na polu walki terroryzmem - mówił Putin, przyjmując w zeszły czwartek na Kremlu francuskiego prezydenta. François Hollande nie oponował, chociaż jego zdaniem "Asad musi odejść". Te zastrzeżenie brzmi jednak coraz słabiej i jeśli okaże się, że nie ma innego sposobu na pokonanie sił Daeszu, to może i dyktator z Damaszku ocali fotel.
Wszystkie te głosy to miód na serce Putina. Zwłaszcza że towarzyszy im cicha akceptacja dla poczynań Moskwy na Ukrainie. Słowo "Krym" od jakiegoś czasu nie pojawia się w dyplomatycznych komunikatach, ignorowane są nawet sporadyczne strzelaniny w Donbasie na zachodzie, bo w regionie "w zasadzie" jest spokój. Powoli cichnie też sprawa rozmieszczania stałych baz NATO w Europie Środkowo-Wschodniej i można mieć wątpliwości, czy na przyszłorocznym warszawskim szczycie uda się w ogóle przekonać do tej idei naszych zachodnich sojuszników.
Barack Obama nie dał się przekonać Hollande’owi, który wcześniej był też w Waszyngtonie, i oświadczył, że Amerykanie do takiej wspólnej akcji się nie palą (choć dzisiaj to oni ponoszą główny ciężar powietrznej walki z Państwem Islamskim). Z drugiej strony Obama dość pojednawczo mówił ostatnio o Rosji, zwłaszcza po poświęconej sytuacji w Syrii konferencji wiedeńskiej chwalił premiera Miedwiediewa jako "konstruktywnego partnera". To zauważalna zmiana tonu.
Czytaj również: Nasze ślepe i głuche służby. Nie mamy źródeł na Bliskim i Środkowym Wschodzie
Ostatecznym celem Kremla jest powrót do sytuacji sprzed kijowskiego Majdanu. Chodzi o powtórne i ostateczne przejęcie kontroli nad Ukrainą, co jest od dawna wielkoruską idée fixe. Nie musi to oznaczać zajęcia Kijowa, wystarczy, że zainstaluje się tam odpowiadający rosyjskim interesom rząd, tak samo jak udało się to w Gruzji. Jeśli do tego dorzucić przejęcie kontroli nad popadającą właśnie w totalny chaos Mołdawią i utrzymanie wpływów na Bliskim Wschodzie dzięki uratowaniu reżimu Baszira Al-Asada (i zachowaniu dzięki temu baz wojskowych w Tartusie i Latakii), to zysk będzie potrójny. Dla uspokojenia Zachodu można będzie wtedy zrezygnować z ciągłego prowokowania NATO i straszenia państw bałtyckich, zyskując dodatkowe pochwały za „konstruktywne” podejście do kwestii bezpieczeństwa regionalnego.
Imperium nowego sułtana
Na drodze do realizacji planu Putina nie stanęło Państwo Islamskie, tylko prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. Nie żeby aż tak bardzo bolało go serce z powodu ewentualnego oddania Ukrainy Putinowi, jednak wszystko, co robią Rosjanie w Syrii, stoi w absolutnej sprzeczności z jego wyobrażeniami o żywotnych interesach Turcji.
Doskonale znająca Wschód amerykańska dziennikarka i analityczka Julia Ioff e twierdzi, że naprzeciw siebie stanęły dwie bardzo podobne osobowości – nowy rosyjski „car” i podobny do niego, budujący opartą na nacjonalizmie autorytarną władzę turecki „sułtan”. Obaj odwołują się przy tym do historii, w której konflikt rosyjsko-turecki był powracającym motywem przez co najmniej dwa stulecia.
Syrię, która od 1517 r. aż do I wojny światowej należała do imperium osmańskiego, Turcy uważają za swoją naturalną strefę wpływów, dlatego pojawienie się tam Rosjan potraktowali jako wtrącanie się w nie swoje sprawy. Tym bardziej że rosyjska ekspedycja ma na celu ratowanie chwiejącego się już reżimu Asada, którego Erdogan szczerze nienawidzi i chciałby go jak najszybciej przepędzić z Damaszku.
Wojna z Państwem Islamskim, którą turecki prezydent zadeklarował dopiero we wrześniu, tak naprawdę Turków niespecjalnie interesuje. Gdyby chcieli się do niej przyłączyć, mieli już dziesiątki sposobności – choćby wówczas, gdy tureccy żołnierze z przygranicznych wzgórz obserwowali heroiczną walkę Kurdów z islamistami w Kobane. Nie kiwnęli nawet palcem, a ostateczne zwycięstwo wręcz rozczarowało Ankarę.
Tak naprawdę półmilionowa i doskonale uzbrojona armia turecka mogłaby zetrzeć Państwo Islamskie w pył w ciągu tygodnia. Zamiast tego woli zwalczać Kurdów.
Turcy swoich działań nie uzgadniali z innymi państwami NATO. Zdanie odrębne demonstrowali zresztą już nieraz, np. zabraniając Amerykanom korzystania z lotniska Incirlik dla prowadzenia nalotów w Iraku i w Syrii. W Waszyngtonie i europejskich stolicach Ankara od dawna uchodzi za trudnego sojusznika. Ostatnia awantura wydaje się wymierzona w plany współpracy z Rosją. Jeśli bowiem Rosjanie z cichym przyzwoleniem Zachodu rzeczywiście uratują Asada, to Turcy będą mogli na długo zapomnieć o ustanowieniu w Damaszku jakiegoś posłusznego sobie rządu sformowanego przez dzisiejszą antyasadowską opozycję.
Próba sił między Moskwą i Ankarą z pewnością na tym się nie skończy. Na razie szykuje się głównie rosyjsko-turecka wojna ekonomiczna, nawet jeśli okaże się bardzo kosztowna dla obu stron. Trudne czasy nadchodzą też dla państw takich, jak Armenia, Gruzja czy Azerbejdżan, które każde pogorszenie relacji rosyjsko-tureckich odczuwają na własnej skórze. Europie pozostaje tylko nadzieja, że skończy się na bojowych okrzykach. Nawet ograniczony konflikt zbrojny dwóch uzbrojonych po zęby i marzących o cesarskiej glorii spadkobierców dawnych imperiów mógłby mieć przerażające konsekwencje.
Czytaj również: Ranking 40 najbardziej wpływowych Polaków