"Wołał: Ela zawracaj!" Kobieta zdecydowała się opowiedzieć o tragedii na Atlantyku
21 listopada 2017 w okolicach Barbadosu jej mąż wypadł za burtę. Ją szczęśliwie ewakuowano i wróciła do Polski. Elżbieta Dąbrowna po raz pierwszy opowiedziała publicznie o swojej tragedii.
To miała być podróż ich życia. 74-letni Stanisław Dąbrowny wraz z małżonką w maju wyruszyli w rejs dookoła świata. Ich jacht, zgodnie z planem, miał w piątek 24 listopada ub. r. dopłynąć do Barbados.
Niestety dzień wcześniej urwał się z nimi kontakt. Okazało się, że 3 dni wcześniej pan Stanisław wypadł za burtę jachtu.
O akcji ratunkowej i poszukiwaniach cały czas informowała córka żeglarzy Agnieszka Błażowska na Facebooku.
Ewakuacja i powrót do domu
- Elżbieta została bezpiecznie ewakuowana z jachtu Vagant - napisała potem Agnieszka Błażowska. Wciąż nieznany jest los Stanisława Dąbrownego, który wypadł za burtę.
Pani Elżbieta na początku grudnia wróciła do Gdańska do córki. Przez miesiąc była też pod opieką psychologa. Święta spędziła u dzieci. Teraz, miesiąc po tragedii, zdecydowała się opowiedzieć o całym zdarzeniu Radiu Gdańsk.
"To była chwila"
- Mąż poszedł na dziób, by podnieść genaker (dodatkowy żagiel), który niebezpiecznie się opuścił i moczył w wodzie. Mocował się z tym żaglem, ja byłam sztywna ze strachu - opowiada pani Elżbieta.
- Choć mąż był doświadczonym kapitanem i miał wszystkie patenty - sternika, kapitana, nie ubrał szelek i nie przypiął się do jachtu. Zawsze mu przypominałam "weź ten pas". Ale to była chwila. To zawsze jest chwila - mówi.
- A potem wypadł. To było straszne. On odpłynął mi gdzieś w ciągu 10 minut. Siedziałam przez całą noc. Zastanawiałam się, jak mam zawrócić - opowiada dalej o tragedii.
"Ryczałam jak bóbr"
Kobieta tłumaczy, że rzuciła mężowi koła ratunkowe, świeciła latarką, wypatrując go. Nie wpadła na to, że autopilot był włączony.
- Najgorsza była świadomość, że zostawiłam męża w wodzie i nie mogłam mu pomóc. Dlaczego on nie krzyczał, dlaczego ja nie zawracam. Może wtedy bym jakoś razem z nim wpadła na to, że autopilot jest włączony. Wyłączyłam go dopiero, kiedy przestałam męża słyszeć. Już wtedy ryczałam jak bóbr - mówi Radiu Gdańsk.
Pani Elżbieta nie potrafi sobie tego wytłumaczyć. Wspomina, że jej próby ratowania męża trwały ok. 20 minut.
- Słyszałam tylko "Ela zawracaj, Ela zawracaj". Ten krzyk cały czas siedzi w mojej głowie - mówi.
Ma także żal, że nigdy z mężem nie ćwiczyli manewrów ratunkowych. Nie wiedziała nawet, jak obsługiwać telefon satelitarny.
Udało jej się jednak zabezpieczyć porwany genaker. Przeżyła samotnie na oceanie 5 dni, 3 duże ulewy. Udało jej się skontaktować z córkami. Czerwoną pomadką napisała SOS na prześcieradle i zawiesiła na rufie jachtu.
Cały czas wierzy, że jej mąż przeżył - Nie zasłużył na to, bym na zawsze go miała stracić. Byłam nieświadoma tego, co mam robić. Wiem, że zawiniliśmy, bo nie miałam odpowiedniego przeszkolenia. Gdyby umarł, ja bym to czuła - mówi.
Przeczytaj więcej na ten temat: