ŚwiatWojna zawisła nad Kurdystanem

Wojna zawisła nad Kurdystanem

Stosunki kurdyjsko-tureckie nigdy nie były serdeczne. Jednak od 21 października oba te narody stoją na krawędzi wojny. Tego dnia kurdyjscy rebelianci z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) zaatakowali konwój tureckiej armii. Zginęło 12 żołnierzy, a 16 zostało rannych.

Władze tureckie podały, że rebelianci przedostali się na terytorium Turcji z obozów w irackim Kurdystanie. Turecka opinia publiczna na wieść o tak wysokich stratach własnych domaga się stanowczej reakcji ze strony rządu. Tymczasem turecki parlament 17 października w specjalnej rezolucji uprawnił wojsko do inwazji północnego Iraku, gdzie swoje bazy mają bojownicy PKK. Blisko 100 tysięcy żołnierzy tureckich stoi już w południowo - wschodniej części kraju i czeka na rozkaz do inwazji.

Kurdowie to największy na świecie naród bez państwa. Mniejszość kurdyjska najliczniej zamieszkuje Turcję: szacuje się ich na 15 milionów. Wschodnia Turcja od 1985 roku jest polem regularnej wojny od kiedy marksistowscy Kurdowie z PKK chwycili za broń. Przyświecał im jasny cel: secesja i niepodległy Kurdystan. Obecnie PKK deklaruje, że jej celem nie jest już secesja i niepodległość ale szeroka autonomia dla Kurdów w granicach Turcji.

Jednak to co naprawdę spędza Ankarze sen z powiek to wizja suwerennego irackiego Kurdystanu. Wizja ta od czasu obalenia Saddama Huseina staje się coraz bardziej rzeczywista. Turcja obawia się, że kurdyjskie państwo na północy Iraku spowoduje oderwanie się jej wschodnich prowincji. Iracki Kurdystan jest najspokojniejszą częścią kraju, ma swój autonomiczny rząd, na czele którego stoi Masud Barzani, ma własne siły zbrojne: osławionych peszmargów, których liczba sięga 80 tysięcy. Peszmergowie ("ci, którzy idą na śmierć") to najpewniejsi sojusznicy USA w Iraku.

Premier Turcji Recep Erdogan musi zadowolić żądną krwi opinię publiczną. Wypowiedzi, które kieruje do rodaków brzmią bardzo wojowniczo "Przeprowadzimy naszą operację kiedy będzie to konieczne, nie pytając nikogo o zdanie". Jednak najpierw stara się zakończyć konflikt drogą dyplomatyczną. W piątek 26 października spotkał się on z delegacją iracką. Rozmowy zakończyły się fiaskiem. Warunkiem, na który nie mogli przystać iraccy Kurdowie było wydanie 150 najważniejszych członków PKK. Masud Barzani powiedział: "Nie wydam nikogo żadnemu innemu państwu bez względu na konsekwencje. Ale nie pozwolę też, żeby bazy PKK zagrażały Turcji. Sam wyrzucę PKK z Kurdystanu". Opór Barzaniego to po prostu dług wdzięczności, kiedy iraccy Kurdowie byli prześladowani przez Husajna najczęściej znajdowali schronienie u swych tureckich braci.

Powyższy cytat może być odpowiedzią na pytanie: czy wojna wybuchnie. Tak naprawdę wszystko zależy od woli irackich Kurdów, jeśli naprawdę zaczną zwalczać PKK, a Turcja zadowoli się takim połowicznym zwycięstwem do wojny może nie dojść.

Inwazji na pewno nie będzie przed 5 listopada, kiedy premier Erdogan jedzie do Waszyngtonu. Będzie to wizyta ostatniej szansy. Wszyscy zdają sobie jednak sprawę, że Turcja ma zbyt wiele do stracenia. W razie wojny perspektywa członkostwa w Unii Europejskiej byłaby nierealna. Prysłyby również nadzieje na rozwiązanie konfliktu cypryjskiego. Inwazja mogłaby również zakończyć się klęską armii tureckiej. Pamiętajmy, że północny Irak to bardzo trudny dla wojska teren. Kurdyjskie przysłowie mówi: Nie mamy przyjaciół prócz gór. Wojska tureckie musiałyby stawić opór nie tylko bojownikom PKK (szacuje się ich na ok. 3,5 tysiąca) ale przede wszystkim dobrze uzbrojonym i doświadczonym irackim peszmergom. Tak więc Erdogan ryzykuje podwójną klęskę: dyplomatyczną i militarną, a każda z osobna może zmieść go z urzędu premiera. Pozostało mu jeszcze jedno wyjście: nie atakować. Pytanie tylko czy wystarczy mu na to odwagi.

Tomasz Targański

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)