Wojna o kaprala Szalita
Jeżeli zginie, Izrael i Palestyńczycy znów zaczną się mordować. Jeżeli przeżyje, radykałowie z Hamasu zostaną upokorzeni i będą chcieli się odegrać. 19-letni kapral Gilad Szalit stał się mimowolnym
zakładnikiem w śmiertelnej, bliskowschodniej rozgrywce.
Nie wygląda jak bohater wojenny, bo też wcale nim nie jest. Na zdjęciach pod grubymi okularami widać uśmiechniętą chłopięcą twarz 19-latka, przeciętnego poborowego armii izraelskiej, którego całe bohaterstwo sprowadzało się do tego, że zgłosił się do frontowej jednostki. - Był dobry z fizyki i trochę nieśmiały - mówią izraelskiej prasie znajomi kaprala, od którego losu zależy dziś kruchy rozejm między Izraelem a Palestyńczykami.
Od ponad tygodnia Gilad Szalit znajduje się w rękach palestyńskich porywaczy. Jeżeli zginie, Izrael dokona krwawego odwetu na rządzie Autonomii Palestyńskiej, przy okazji zabijając kierownictwo jego rządzącej partii - Hamasu. Jeżeli przeżyje, upokorzona Palestyna sama zażąda głów swoich przywódców, a ci, by uspokoić swój radykalny elektorat, powrócą do zamachów na izraelskich cywilów. Za uwolnienie Gilada porywacze domagają się wypuszczenia z więzień tysiąca Palestyńczyków, ale Izrael nie chce rozmawiać i zamiast ustępstw dokonuje coraz większych demonstracji siły. Komu pierwszemu puszczą nerwy?
Nie wierzą, że mowa o ich synu Osada Micpe Hila w pobliżu granicy z Libanem. Rodzina 19-latka obiecywała, że nie będzie rozmawiać z prasą. Wytrzymała zaledwie parę dni. - Wszyscy jesteśmy ludźmi. Porywacze też mają żony i dzieci, więc rozumieją, co czujemy - mówi ojciec porwanego Noam Szalit, gdy przed jego domem z olbrzymią izraelską flagą gromadzą się reporterzy i wojskowi. - Oni cały czas oglądają telewizję, słuchają, co mówi sztab i wszyscy, którzy biorą w tym udział. Wciąż nie wierzą, że mowa o ich synu - mówi jeden z sąsiadów.
Gilad zupełnie nie tak wyobrażał sobie swoją służbę w armii. W rodzinie pamiętano, że jego wuj zginął na izraelsko-arabskim froncie w wojnie 1973 roku, nigdy nie krytykowano armii, a mężczyźni zawsze zgłaszali się do służby w najbardziej wysuniętych, frontowych jednostkach. 25 czerwca, po 11 miesiącach służby w siłach pancernych, Gilad Szalit przebywał w pobliżu osady Kerem Szalom na granicy ze Strefą Gazy i stał się przypadkową ofiarą palestyńskiego ataku. Napastnicy przedarli się podkopem na terytorium Izraela, zaatakowali jeden z czołgów. Dwóch kolegów Gilada zginęło, a on sam, ranny, przeżył i przeciągnięty tunelem na drugą stronę granicy wylądował w jednej z prowizorycznych cel gdzieś w głębi Gazy.
Wiadomość o porwaniu syna była dla rodziny szokiem. - Nie zadzwoniłem do niego po ataku na Kerem Szalom, bo byłem pewien, że Gilad był wtedy na północy kraju - twierdzi Noam Szalit.
Izrael oszalał. Gilad jest bohaterem. Jego zdjęcie otwiera wydania dzienników, telewizje robią z jego losu temat numer jeden, a duchowni modlą się o jego ocalenie. "Sprowadźcie Gilada z powrotem" - apeluje jedna z gazet. "Jego życie wisi na krawędzi" - pisze inna.
Dwóch zabitych towarzyszy kaprala poszło w niepamięć. Teraz liczy się tylko to, czy uda się uratować tego trzeciego - izraelską wersję szeregowca Ryana i zarazem pierwszego izraelskiego żołnierza, którego od 1994 roku udało się uprowadzić Palestyńczykom. Wówczas, 12 lat temu, skończyło się tragedią - Izrael postanowił odbić zakładnika. W trakcie akcji żołnierz zginął z rąk porywaczy.
Ehud Olmert chce być jastrzębiem
Wiadomo, że armia izraelska nie pozostawia wziętych do niewoli żołnierzy na pastwę losu. W przeszłości Izrael ustępował wielokrotnie. Jeszcze w styczniu 2004 roku zwolnił 400 Palestyńczyków za jednego izraelskiego cywila i ciała trzech zabitych żołnierzy. Do niedawna polityka była prosta - każdy Izraelczyk noszący mundur miał być pewny, że zostanie za wszelką cenę wykupiony z niewoli. Nieraz za jednego zakładnika płacono uwolnieniem 800 więźniów, mimo że zwolnieni później znów trafiali w szeregi palestyńskich bojowników. Gilad przeżyłby na 99 procent. Na jego niekorzyść działa jednak czas, w którym trafił w ręce porywaczy.
Palestyńczycy chcą krwi i zemsty po tym, jak ostrzał izraelski przed kilkoma tygodniami zabił na plaży palestyńską rodzinę. Nowy rząd Ehuda Olmerta zamierza z kolei upokorzyć islamski Hamas, ugrupowanie od niedawna rządzące Autonomią Palestyńską i niechętne jakimkolwiek ustępstwom wobec Izraela. Porwanie żołnierza na terytorium Izraela stwarza do tego doskonały pretekst: Hamas dopuścił się otwartej agresji, i to niedługo po tym, jak Izrael dobrowolnie wycofał się ze Strefy Gazy. Bojownicy wychodzą poza palestyńskie terytorium, a więc nie walczą już o niepodległość, tylko chcą zniszczyć żydowskie państwo.
Premier Olmert ma znakomitą wymówkę wobec społeczności międzynarodowej, która nakłania go do powściągliwości. I okazję, by pokazać rodakom, że jest godnym następcą "twardego" Ariela Szarona. - Wydałem wojsku i siłom bezpieczeństwa rozkaz, by zintensyfikowały akcję i zwalczyły terrorystów - mówił na posiedzeniu rządu. Potem w rozmowie ze współpracownikami miał powiedzieć, że chce, aby "w całej Gazie nikt nie spał spokojnie".
I nie spał. Jednej nocy mieszkańców 700-tysięcznej palestyńskiej enklawy nad Morzem Śródziemnym zbudziły przekraczające tuż nad ich głowami barierę dźwięku izraelskie myśliwce, a innej grad pocisków i wybuch, który rozerwał na strzępy jedyną elektrownię zapewniającą prąd stolicy Gazy. Równocześnie armia izraelska wkroczyła do enklawy, zburzyła budynek palestyńskiego rządu i urządziła łapankę na polityków związanych z Hamasem - aresztowano ponad 60 osób, zmuszając cały radykalny rząd do konspiracji. - Nie zamierzamy znów okupować Gazy - mówił dziennikarzom przedstawiciel armii izraelskiej. - Jeśli wypuszczą Gilada, natychmiast wrócimy do siebie.
Hamas boi się kompromitacji
Tyle że spełnienie tego postulatu byłoby dla Hamasu kompromitacją. Natychmiastowe uwolnienie Izraelczyka odczytano by jako tchórzostwo islamskiego ugrupowania, które bądź co bądź doszło do władzy dzięki radykalnym hasłom zniszczenia Izraela. Porywacze sami nie bardzo wiedzą, co zrobić, jeśli Izrael nie ustąpi. W poniedziałek przesunęli termin ultimatum na wtorek, nie zagrozili jednak wprost, że potem zabiją zakładnika. Nim zaszło słońce nad Strefą Gazy, Tel Awiw odmówił spełnienia żądań. Los kaprala znów zawisł na włosku.
Jeżeli Gilad Szalit zginie, to terytoria Autonomii Palestyńskiej w ciągu kilku dni zamienią się w teatr już nie okupacji i intifady, ale otwartej, krwawej wojny. - Jeżeli żołnierz nie wróci w ciągu 24 godzin, Izrael nie da palestyńskiemu rządowi przeżyć - powiedział w izraelskim radiu jeden z dowódców Mossadu.
Pokusa, by definitywnie zniszczyć Hamas, może okazać się silniejsza niż chęć uratowania żołnierza. Bo 19-letni Gilad stał się zakładnikiem pokoju. Pokoju, którego nikt dziś już nie chce.
Jakub Kumoch
Korzystałem z publikacji "Timesa", Associated Press, Agencji Reutera oraz prasy izraelskiej