Wojna nerdów
W hollywoodzkich filmach współczesne wojny prowadzą ze sobą roboty, jednak na prawdziwych polach bitew wciąż walczy człowiek. Ale technologiczna rewolucja, widoczna już w Iraku i Afganistanie, może to radykalnie zmienić.
05.08.2009 | aktual.: 12.08.2009 10:56
Przez tysiąclecia udział w wojnie traktowany był jako źródło społecznego prestiżu i próba męskiego charakteru. Bohaterska śmierć na polu bitwy traci jednak wiele ze swego splendoru, kiedy żołnierz coraz rzadziej ma sposobność stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem. Aby zlokalizować wroga, nie trzeba dziś wysyłać w niebezpieczną misję zwiadowcy – wystarczy wysłać elektroniczne oko i wprowadzić do systemu sterowania inteligentnej broni jego współrzędne geograficzne. Współczesna wojna staje się zmaganiem konkurujących ze sobą technologii, a w tej dziedzinie przodują Amerykanie.
Słynny Predator (Drapieżnik), który, co prawda, nie jest robotem, lecz bezzałogowym zdalnie sterowanym samolotem, od 1995 r. uczestniczył w akcjach bojowych w Afganistanie, Pakistanie, Bośni, Serbii, Iraku i Jemenie. Początkowo pełnił jedynie funkcje zwiadowcze, lecz na początku 2001 r. wyposażony został w dwie rakiety Hellfire, za pomocą których w listopadzie 2002 r. CIA w czasie rajdu w Jemenie zabiła sześciu domniemanych członków Al-Kaidy. 8 lipca br. rakiety odpalone z samolotu bezzałogowego zabiły w Pakistanie 25 talibów, kilka dni wcześniej – 14. W ostatnich latach Predatory i ich nowy wariant zwany Reaper (Żniwiarz) ok. 300 razy atakowały cele w Iraku i Afganistanie. Amerykańskie Siły Powietrzne operują dziś flotą 195 Predatorów i 28 Reaperów. Każdy samolot kosztuje ok. 4,5 mln dol. Operacyjne systemy, w jakich działają, składają się z czterech współdziałających Predatorów sterowanych z bazy Air Force w Creech, w stanie Nevada, przez zespół 55 ludzi.
Trutnie i kruki
Predator i Reaper nie są jednak jedynymi trutniami (tak Amerykanie nazywają swe bezzałogowe samoloty) w Iraku i Afganistanie. Jest ich cała menażeria o różnych rozmiarach i zakresach działania. Raven (Kruk) to latawiec motorowy o długości zaledwie 1 m, zaś Wasp (Osa) jest jeszcze mniejszy i wyposażony w kamerę wielkości ziemnego orzeszka. Sterowane są one przez żołnierzy na polu bitwy i wyrzucane z ręki w powietrze jak papierowy samolocik. Unoszą się tuż nad dachami domów i pokazują, co (lub kto) kryje się za węgłem bądź za pobliskim wzgórzem.
Średniej wielkości bezzałogowe Shadows (Cienie) krążą 500 m nad całą dzielnicą i pozwalają dostrzec operatorom wszelkie podejrzane obiekty lub ruchy przeciwnika. Predatory i Reapery, które z wysokości 1,5 tys. do 5 tys. m pozwalają odczytywać tablice rejestracyjne samochodów i widzą przez mgłę i chmury, mogą nieprzerwanie utrzymywać się w powietrzu ponad 30 godzin. Niewidzialne z ziemi 13-metrowe odrzutowe samoloty bezzałogowe Global Hawks (Globalne Jastrzębie) mają jeszcze większe pole widzenia – operować mogą przez prawie 3 dni na wysokości 20 km, przechwytując sygnały elektroniczne i przekazując obrazy rozległych obszarów, które są analizowane przez specjalistów wywiadu.
Flota ta może się niebawem wzbogacić o latającego szpiega wielkości owada. W 2006 r. agencja DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency) podpisała ponoć kontrakt na latający pojazd o wadze nieprzekraczającej 10 g, długości 7,5 cm i zasięgu 1000 m, ale jego prototyp jeszcze nie istnieje, a do tej pory nie ujawniono niczego na ten temat.
Odkurzacz min
Na polach irackich i afgańskich bitew roi się także od bezzałogowych maszyn lądowych. Jeszcze w 2003 r. armia nie miała ani jednego takiego pojazdu. W końcu 2004 r. było już ich 150, rok później 2,4 tys., zaś w 2006 r. ich liczba się podwoiła. Pod koniec 2008 r. miała przekroczyć 12 tys. Stało się to głównie za sprawą masowo stosowanych przez irackich i afgańskich powstańców przydrożnych bomb (także zresztą odpalanych zdalnie), które w Afganistanie były do niedawna przyczyną ok. 60 proc. śmierci żołnierzy NATO. Z pomocą rozbrajającym je saperom przyszła firma iRobot z Massachusetts, która wcześniej wprowadziła na rynek odkurzającego robota o nazwie Roomba. Jej tzw. odkurzacz min PacBot ma rozmiary mechanicznej kosiarki, waży niecałe 13 kg i kosztuje 150 tys. dol. Żołnierz może go nosić w plecaku i wysłać na zwiady, gdy jakiś obiekt wzbudzi jego podejrzenia. PacBot ma oczy i ręce i może zidentyfikować (za pośrednictwem operatora) oraz rozbroić minę.
PacBotowi towarzyszy dziś w Iraku i Afganistanie ok. 22 innych wojskowych robotów naziemnych, takich jak TALON, produkowany przez konkurenta iRobota, firmę Foster-Miller, który jak Predator może być uzbrojony w broń zaczepną. Inny robot o nazwie SWORD (Special Weapons Observation Reconnaissance Detection System) jest platformą, którą uzbroić można w najrozmaitsze systemy broni; od karabinu M-16, poprzez karabin maszynowy, granatnik, po wyrzutnię rakiet. Miniaturowy MARCBOT (Multi-Function Agile Remote-Controlled Robot) waży tylko 11,3 kg i kosztuje 5 tys. dol., widzi w nocy i, jeśli trzeba, może dźwigać na grzbiecie minę przeciwpiechotną, którą operator zdalnie detonuje (narażając budżet Departamentu Obrony na stosunkowo niewielki uszczerbek).
Peter Singer, amerykański ekspert od wojskowych robotów, porównuje te dzisiejsze machiny ze stosunkowo prymitywnym modelem samochodu, Fordem T, który był zwiastunem rewolucji motoryzacyjnej w USA na początku XX w. W niedalekiej przyszłości, jego zdaniem, mogą one zostać zastąpione przez daleko bardziej wyrafinowane maszyny, wykorzystujące, na przykład, szybki postęp w dziedzinie nanotechnologii. Zalety robotów są niewątpliwe – nie trzeba ich karmić, nie odczuwają głodu, zdenerwowania bądź zmęczenia, nie zapominają rozkazów, są nieustraszone w obliczu niebezpieczeństwa i nie zostawiają w domu rodzin, które je opłakują. Nic więc dziwnego, że w 1999 r. ówczesny szef sztabu armii amerykańskiej generał Eric Shinseki podjął decyzję radykalnej transformacji amerykańskich sił zbrojnych, której kluczowym elementem miało być stworzenie Przyszłych Systemów Bitewnych (Future Combat Systems – w skrócie FCS). Dzięki niemu armia amerykańska ma stać się lżejsza, bardziej modularna (gotowa do wielu jednoczesnych operacji) i
przede wszystkim zdolna do bardzo szybkiego zajęcia pozycji na polu walki. Rozwój i wdrożenie tego systemu, zaplanowane na 30 lat, kosztować może ponad 300 mld dol. i ma kompletnie zmienić oblicze współczesnej wojny.
Maszyny też się mylą
FCS jest w założeniu gigantyczną siecią komunikujących się ze sobą systemów – kilkunastu nieistniejących jeszcze załogowych i bezzałogowych pojazdów lądowych i powietrznych oraz urządzeń, w których rola człowieka będzie znacznie ograniczona. Każda z nowych brygad FCS wyposażona będzie w większą liczbę bezzałogowych pojazdów zdalnie sterowanych niż obsługiwanych przez ludzką załogę. Na 2025 r. plany przewidują pojawienie się pierwszego żołnierza-robota na regularnym polu bitwy, lecz już wcześniej specjalnie wyszkoleni żołnierze będą spędzać więcej czasu nad konsolami kontrolnymi niż na patrolach. Nowi żołnierze będą bardziej przypominać tzw. nerdów (spokojnych kujonów, spędzających – po odrobieniu lekcji – większość wolnego czasu przy komputerze) niż tradycyjnych, agresywnych wojowników.
Wizja ta przypomina bardziej opis gier komputerowych niż śmiertelne zmagania ludzi. Wojna bez ryzyka śmierci stanie się być może łatwiejsza do zainicjowania. Zbliża się też moment (a może nawet już nadszedł), kiedy maszyny decydować będą o życiu i śmierci ludzi bez konsultowania się z człowiekiem. Nie jest to sytuacja czysto hipotetyczna, gdyż 3 czerwca 1988 r. rakieta sterowana przez system Aegis z amerykańskiego krążownika rakietowego Vincenne odpaliła i strąciła irański samolot pasażerski zabijając 230 cywilów.
Maszyny także popełniają błędy. Kłopot w tym, że ludzie popełniają je częściej i prędzej czy później roboty uzyskać mogą upoważnienie do samodzielnego stosowania siły ze względów, nazwijmy to, humanitarnych...
Krzysztof Szymborski