Wojciech Engelking: Logika żółtego paska i pycha PiS‑u
Od kilku miesięcy PiS umiejętnie zarządza w mediach konfliktem, który wybuchł w jego własnych szeregach, a którego finalnym stadium jest planowana rekonstrukcja rządu. Problem w tym, że to umiejętne zarządzanie nie do końca musi mu się opłacić.
05.12.2017 | aktual.: 05.12.2017 18:24
Logika żółtego paska
Zaczęło się w okolicach 2006 roku, kiedy telewizyjne stacje informacyjne nagle zyskały w Polsce popularność, politycy zaś, wcześniej nudni panowie w garniturach, przyjęli charakter celebrytów. Jako tacy potrzebowali własnego medium, które odegra rolę taką, jaką w przypadku celebrytów faktycznych odgrywają portale plotkarskie. Tym medium stał się ów element telewizji informacyjnych, który może i jest gabarytowo niewielki, ale najistotniejszy ze wszystkich: pasek u dołu ekranu, na którym pojawiają się newsy.
Pasek w najważniejszej stacji wprzódy był czerwony, następnie zaś żółty. Najpierw pojawiał się przy szczególnych politycznych okazjach (zmianie ministra czy premiera), później przy mniej szczególnych, a wreszcie przy plotkach na temat na temat jakichkolwiek okazji. Nagie, podane wyłącznie w formie krótkiego newsa nie-informacje były kuszące, pozwalały bowiem na tworzenie szeregu ich interpretacji, które, podobnie jak plotki, nie musiały mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Kto dobrze tymi plotkami zarządzał, jednym słowem - kto pojął, jak działa logika żółtego paska - wygrywał.
Platforma Obywatelska pojęła to znakomicie, udowadniając to już na samym początku swoich rządów, kiedy kilka tygodni trwały spekulacje co do tego, kto obejmie jakie ministerstwo. W 2014 r., po rekonstrukcji rządu Donalda Tuska w rząd Kopacz, PO pokazała, że umie także w logikę żółtego paska, która przeniosła się do internetu, przemieniając w klikbajtowe artykuły na dużych portalach. Wymiany kolejnych ministrów sprawiały wrażenie działania technokratycznego, zupełnie innego, niż analogiczne sytuacje za rządów pierwszego PiS-u, kiedy zdawały się nieudolną, chaotyczną walką o władzę.
Czy PiS nauczył się czegoś na swoich porażkach i na sukcesach Platformy? Jak najbardziej, bo dzisiaj zarządza żółtym paskiem znakomicie. Problem w tym, że to zarządzanie może nie być tym, czego wyborcy od niego oczekują.
Patrzcie na to wszyscy
Od kilku tygodni bowiem mamy do czynienia z najdłuższą bodaj rekonstrukcją rządu w historii, połączoną z niespotykanym wcześniej konfliktem między obozem prezydenckim a Kancelarią Premiera i Sejmem (nawet w czasach "szorstkiej przyjaźni" Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego nie dochodziło do takich spięć), wystawionymi na widok publiczny w sposób, który wcześniej wydawał się niemożliwy.
Nigdy wcześniej widownia politycznego spektaklu nie oglądała prezydenta oskarżającego Ministra Obrony Narodowej o używanie wobec jego współpracowników "ubeckich metod". Nigdy tak otwarcie prezydenta nie upokarzano, odrzucając jego poprawki do ustaw o sądach w momencie, w którym przebywa akurat w Wietnamie. Nigdy też tak otwarcie kolejni politycy PiS-u - ci zagrożeni dymisją - nie pielgrzymowali na ulicę Nowogrodzką.
Zobacz także: Jacek Żakowski: Andrzej Duda wrócił do korytarza i siedzi jako Adrian
"Otwartość" to w przypadku działań PiS-u w ostatnich miesiącach słowo-klucz. Upubliczniając - w ramach logiki żółtego paska - konflikty we własnym gronie (umiejętnie wspomagane przez życzliwe jednej albo drugiej frakcji media, czy to kierowane przez Tomasza Sakiewicza, czy to przez braci Karnowskich) partia rządząca zachowuje się jak wcześniej skromna i grzeczna gimnazjalistka, która dostała od rodziców nowego smartfona, zainstalowała na nim Instagrama i zaczęła nań wrzucać zdjęcia w wyuzdanych pozach. Skoro zdjęcia były ładne, podobnie jak ich bohaterka - można by powiedzieć, że działanie musiało zakończyć się sukcesem. Brak uprzedzenia jednak, z jakim gimnazjalistka to uczyniła, fakt, że takie działanie nie było od niej oczekiwane, sprawiły, że wcale się nim nie zakończyło: zdjęcia otrzymały znikomą ilość serduszek. Taką samą znikomą ilość serduszek wyborczego poparcia może otrzymać PiS za swoje działania w kwestii rekonstrukcji rządu czy konfliktu Pałacu Prezydenckiego z Sejmem i Ministerstwem Obrony Narodowej.
Bowiem choć zarówno konflikt, jak i rekonstrukcja są rozgrywane jak najbardziej zgodnie z logiką żółtego paska - od paru miesięcy wszak jednym z głównych medialnych tematów jest, czy człowiek, który premierem jest praktycznie, zostanie nim także i tytularnie - pokazują, że PiS jest tak samo pyszny, jak gimnazjalistka z poprzedniego akapitu. Przekonany, że cały świat (a przynajmniej Polska) ma ochotę oglądać, co dzieje się wewnątrz rządu czy na linii rząd-Pałac Prezydencki. Choć oglądanie tego daje Polakom znakomitą rozrywkę, przez ujawnienie podobnego konfliktu PiS przestaje być taką partią, której jego wyborcy oczekują.
Wejście Kaczyńskiego
PiS bowiem w 2015 r. doszedł do władzy dzięki dwóm cechom: po pierwsze dlatego, że drapieżność, którą dzisiaj prezentuje w ramach konfliktu we własnym gronie, skierował na opozycję. Opozycję podzieloną dlatego, że wyborca opozycyjny, inaczej niźli PiS-owski, frakcyjne walki po prostu lubi, nie męczą go nawet, jeśli są walkami między Schetyną i Petru, obydwu osłabiającymi. Owszem, zwalczał ją głównie na sposób merytoryczny, ale zwalczał ją drapieżnie, i jego wyborcy mogli mieć wrażenie, że działa w ich imieniu.
Powód drugi: w 2015 r. PiS - paradoksalnie o wiele bardziej niż Platforma - był partią władzy. Chociaż stanowił jedynie część Zjednoczonej Prawicy, funkcjonował w społecznej wyobraźni jako synonim owego tryumwiratu. Funkcjonując zaś, zagarniał całą prawicę przeciwko rozbitemu obozowi lewicowo-liberalnemu. Było w nim miejsce zarówno dla wolnorynkowych liberałów w rodzaju Jarosława Gowina, jak i dla PiS-owskich etatystów czy technokratów w rodzaju Anny Streżyńskiej.
Stojąca na jego czele Beata Szydło stanowiła idealnego polityka bez żadnych poglądów, nieformalnie znajdujący się nad nią Jarosław Kaczyński - politykiem, którego figura i znaczenie służyły utrzymaniu wewnątrzkoalicyjnej jedności, ale niezajmującym stanowisk w konkretnej politycznej sprawie prócz wytyczania kierunków najistotniejszych, jak 500+ czy reforma sądownictwa (to wytyczanie kierunków nie było jednak zbieżne z toczeniem w tych sprawach małych wojenek).
Dziś Kaczyński takie stanowisko zajmuje - a to dlatego, że, jak informowało RMF FM, miał zaproponować stanowisko premiera Mateuszowi Morawieckiemu (uprzednio, wedle newsów, których upublicznianiem PiS sterował, sam zaś interesował się wzięciem takiego urzędu) i, nieoficjalnie, bo nieoficjalnie, zaprezentował tę propozycję w mediach. Sam więc - po raz kolejny - włączył się w grę w ramach logiki żółtego paska, dodatkowo wzmacniając jedno z ideowych skrzydeł Zjednoczonej Prawicy.
Takie postępowanie jest błędem i - należy to na koniec powtórzyć - wyrazem PiS-owskiej pychy. Oznacza bowiem PiS-owskie przekonanie, że jeśli spektakl zostanie dobrze zagrany, skończy się brawami, czyli wzrostem wyborczego poparcia. Otóż nie, nie skończy się, bo jego zagranie w ogóle nie jest oczekiwane.
Wojciech Engelking dla WP Opinie