Władzo, pozwól żyć!
W Polsce państwu i jego agendom płaci się niemal za wszystko, nawet za pływanie łódką po jeziorze i jeżdżenie rowerem. Niemal setkę opłat nałożonych na nas przez kolejne rządy Polacy odbierają jak karę za wykształcenie, rozum i inwencję.
25.05.2006 | aktual.: 29.05.2006 10:11
"Jeśli coś działało, nakładał na to podatki" – tak Ronald Reagan tłumaczył dziennikarzom klęskę polityki gospodarczej swojego poprzednika, Jimmy’ego Cartera. Polakom trudno się z tego śmiać: od kilkunastu lat kolejne rządy łupią nas, nakładając coraz to nowe, choć ukryte, daniny. Codzienne życie w Polsce to polowanie na kieszeń przeciętnego obywatela.
Haracz dla państwa
Wszyscy zrzucamy się na państwo polskie. Dzięki pieniądzom z naszych PIT-ów, CIT-ów, VAT-ów i akcyz funkcjonuje rozbudowana administracja państwowa, w tym urzędy gminne, skarbowe i sądy. Mimo to każdy z nas musi opłacać się państwu haraczami: płacimy, gdy wygramy na giełdzie albo na loterii, oszczędzamy w banku, mamy psa, dostaniemy spadek, zmieniamy prawo jazdy lub sprzedajemy dom. Rolnicy płacą za to, że kupili ziemię (podatek rolny), inni, bo zachciało im się kawałek lasu (leśny), a kierowcy – za przejechanie mostem, autostradą, a także parkowanie w swoim mieście. Płacimy nawet za samo posiadanie telewizora, choćbyśmy z niego w ogóle nie korzystali (abonament rtv). To, co elegancko nazywa się opłatami, taryfami, taksami, jest po prostu podatkiem, bo zapłacić musimy, czy nam się to podoba, czy nie.
Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że Polacy płacą rekordową w Europie liczbę danin na rzecz państwa – aż 57. Po uwzględnieniu opłat lokalnych ta liczba się podwaja. Dla porównania: Czesi, Węgrzy i Estończycy mają takich danin od kilkunastu do dwudziestu kilku. I choć niektóre z nich nie mają precedensu (jesteśmy chyba jedynym krajem świata, gdzie kosmetyki traktowane są jak towar luksusowy i są obłożone 10-proc. akcyzą) – na haraczowej liście królują opłaty, które musimy ponosić, chcąc załatwić jakąkolwiek sprawę w urzędzie. Opłaty nie są bynajmniej symboliczne.
Dowód osobisty (razem ze zdjęciem) kosztuje 60 zł, tyle samo prawo jazdy. 100 zł zapłacimy za paszport, 45 zł za wydanie dowodu rejestracyjnego auta, 100 zł za wykonanie przeglądu technicznego, a 80 zł za tablice rejestracyjne „zwykłe”, bo ich cena, nie wiadomo dlaczego, wzrasta do tysiąca, jeśli chcemy, by zamiast zwyczajowych cyfr i liter znalazło się na nich na przykład nasze imię. 157 zł trzeba wydać, żeby zarejestrować samochód kupiony w kraju, jeśli został sprowadzony z zagranicy – 500 zł. Kierowcy rozkładają ręce – przecież większość z nich sprowadza z Niemiec używane auta właśnie po to, żeby... zaoszczędzić. Haracz (90 zł) płacimy nawet za rejestrację motoroweru i założenie rodziny – 75 zł kosztuje sporządzenie aktu małżeństwa. Dla porównania: w Wielkiej Brytanii samochód rejestruje się za darmo. Płaci się jedynie podatek ekologiczny, zależny od typu silnika i normy spalania. Anglicy płacą abonament na stację BBC – ok. 146 funtów (ok. 860 zł) rocznie, ale, inaczej niż u nas, nie za samo posiadanie
telewizora, ale za oglądanie telewizji.
Bat na przedsiębiorców
Po jednym z odczytów Faradaya o indukcji elektromagnetycznej ówczesny minister zapytał go: – Cóż za praktyczne korzyści przyniesie to pańskie odkrycie? – Tego jeszcze nie wiem – odparł Faraday. – Ale mogę pana zapewnić, że wkrótce będzie pan z tego ściągał podatki. Gdyby Faraday żył w Polsce, moglibyśmy dotąd nie mieć prądu – samo zgłoszenie wynalazku w urzędzie patentowym kosztuje 500 zł, wstępne badanie – 350 zł, a do tego dochodzą coroczne opłaty za ochronę wynalazku – od 270 zł rocznie w trzech pierwszych latach, do 1550 zł w roku dwudziestym. Nawet wniosek o odroczenie tych opłat kosztuje 40 zł. Państwo karze za rozum nie tylko wynalazców, ale i przedsiębiorców. W Ameryce składkę na ubezpieczenie socjalne przedsiębiorca płaci tylko wtedy, gdy uzyskał dochód. W Polsce płaci, nawet jeśli poniósł stratę.
Od podejmowania działalności gospodarczej odstraszają też niezliczone wysokie opłaty za rozmaite „czynności cywilno-prawne”. Kosztuje nawet prawo do płacenia podatku: aby z płatnika PIT stać się płatnikiem VAT, trzeba zapłacić 157 zł. W Wielkiej Brytanii założenie firmy trwa godzinę, w USA można to zrobić w kwadrans przez Internet, nie trzeba dodawać, że za darmo. W Polsce państwo zamiast pomagać zaradnym, utrudnia im życie. Już pierwszy krok małego i średniego przedsiębiorcy, czyli wpisanie się do ewidencji działalności gospodarczej, kosztuje 100 zł. W przypadku spółki z o.o. – 1000 zł. Premier Kazimierz Marcinkiewicz zapowiada zniesienie tej opłaty, zapewnia też, że kiedy wspomniany wyżej rządowy projekt ustawy wejdzie w życie, firmę będzie można założyć „już” w siedem dni. A dlaczego nie w kilka minut?
Efekt utrudnień widać jak na dłoni: pod względem liczby prywatnych firm zostajemy daleko w tyle nie tylko za uchodzącą za eldorado wolnorynkowców Ameryką (sto firm na tysiąc mieszkańców). W Polsce na tysiąc mieszkańców przypada 27 firm, w Czechach – 68, na Węgrzech – 51. I nie będzie lepiej. Z badania przeprowadzonego w 2005 r. przez AISEC, międzynarodową organizację studentów w 46 największych polskich uczelniach ekonomicznych i politechnikach, wynika, że o założeniu po studiach własnej firmy myśli mniej niż 30 proc. młodych ludzi. – Im więcej opłat trzeba ponieść, by założyć firmę, tym mniej osób się na to decyduje – wyjaśnia Kamil Kajetanowicz, konsultant w firmie doradztwa operacyjnego TEFEN. – Z kolei mniejsza liczba firm przekłada się na mniejszą konkurencję na rynku, co z kolei powoduje wzrost cen – dodaje.
Za informację o wybranej firmie zapłacimy w Krajowym Rejestrze Sądowym aż 50 zł. A przecież są to informacje jawne, do których zgodnie z prawem każdy powinien mieć wolny dostęp. Dlaczego nie publikujemy ich, jak inne kraje europejskie, za darmo w Internecie? Przygotowywany właśnie przez rząd Marcinkiewicza projekt ustawy o swobodzie działalności gospodarczej zakłada, co prawda, utworzenie Centralnej Informacji Działalności Gospodarczej, czyli bezpłatnej i dostępnej dla każdego bazy danych o podmiotach gospodarczych. – Tworzenie takiej instytucji za pieniądze podatników to zły pomysł. W innych krajach bazy danych informacji o firmie tworzą sami przedsiębiorcy na swój koszt – mówi Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Sadowski szacuje, że każdy Polak pracuje pół roku tylko po to, żeby zapłacić podatki. Dopiero po sześciu miesiącach zaczynamy zarabiać dla siebie.
Amerykański ekonomista Arthur Laffer udowodnił już w latach 70., że najwyższą opłacalną stawką opodatkowania jest 25 proc. Powyżej tej granicy podatnicy zaczynają myśleć, że państwo ich okrada, i uciekać w szarą strefę. W Polsce tę granicę przekroczyliśmy trzykrotnie. Mimo to prof. Zyta Gilowska, minister finansów, planuje wprowadzenie aż ośmiu nowych parapodatków.
Kosztowna praca
– Polacy są bardzo obrotni, jednak ekonomiczne sukcesy osiągają nie dzięki kolejnym ekipom rządzącym, ale mimo ich wysiłków, żeby wszystko popsuć. Prosty przykład: na przedsiębiorców nałożono obowiązek dokonywania przelewów dla ZUS na trzech oddzielnych blankietach. A można to bez problemu zrobić na jednym, zwłaszcza że każdy przelew kosztuje pięć złotych. Podobnie jest z obowiązkiem przeprowadzania szkoleń BHP kosztujących 50 zł od jednego pracownika. Takich opłat, które musimy ponosić, a które niczemu nie służą, jest mnóstwo – wylicza Witold Sokołowski, właściciel dwóch salonów optycznych.
– Choć od kilku lat mamy w Polsce wysokie bezrobocie, żaden z kolejnych rządów nie wpadł na pomysł, by znieść opłaty ograniczające dostęp do wielu zawodów. Efekt? Szukający pracy bezrobotny musi zapłacić 76 zł za zezwolenie na wykonywanie czynności agenta ubezpieczeniowego, a absolwent farmacji bez wielkich środków na rozkręcenie działalności – 3 800 zł za zezwolenie na otwarcie apteki. Żeby założyć kantor wymiany walut, trzeba zapłacić 1063 zł, lokalną stację radiową – 1900 zł, zostać brokerem – 1063 zł, handlować energią – 4 164 zł. Zezwolenie na rejestrację firmy utylizującej odpady kosztuje 400 zł, decyzja o dopuszczeniu do zawodów regulowanych (np. prawnik, architekt) – 500 zł, za prowadzenie połowu ryb płaci się 10 zł i tyle samo za możliwość hodowania świń lub drobiu. Nawet zarabianie na obwoźnej strzelnicy dla dzieci państwo wyceniło na 638 zł.
Jak okraść rodzinę
Od 1989 r. nie było rządu, który by nie głosił, że będzie wspierać rodzinę. W ramach tego „wspierania” każdy, kto kupuje mieszkanie na rynku wtórnym, płaci 2 proc. podatku od czynności cywilno-prawnych. Przy mieszkaniu za 150 tys. zł to dodatkowe 3 tys., czyli półtora średniej krajowej pensji. Do tego dochodzi opłata sądowa za wpis do księgi wieczystej, czyli kolejny podatek. Podatnicy płacą, bo muszą, choć pieniądze, za które kupujemy mieszkanie, zostały już obłożone podatkiem dochodowym (co najmniej 19-proc.), a w cenie mieszkania zawarty jest 7-proc. VAT.
Brak własnego dachu nad głową, spowodowany rabunkową polityką państwa, ma polskim rodzinom osłodzić tysiąc złotych „prorodzinnego” becikowego albo kilkudziesięciozłotowe zasiłki socjalne. Państwo nie zapomina nawet o złupieniu nieboszczyków (podatek od spadków). Jeśli ktoś zostawi swoim dzieciom w spadku 100 tys. zł, państwo zabierze z tego 6,5 tys. Dla porównania: w USA i Wielkiej Brytanii spadkobiercy nie zapłaciliby nic (kwota wolna od podatku spadkowego to równowartość 3 mln zł).
W ubiegłym roku wszedł w życie podatek na rozwój kinematografii, który sprawił, że podrożały i tak kosztowne bilety do kin oraz opłaty za korzystanie z telewizji kablowej. Rząd Belki przymierzał się także do podniesienia opłat za Internet, dzięki czemu musielibyśmy płacić za darmową dziś pocztę elektroniczną. Do podwyżek w końcu nie doszło, ale nie uchronił nas przed nimi zdrowy rozsądek rządzących, tylko masowe protesty internautów. Rząd Marcinkiewicza nie mówi jeszcze o podwyżkach, ale o obniżkach też nie, a przecież za minutę połączenia z siecią płacimy więcej niż Czesi i Węgrzy, o Anglikach i Niemcach nie wspominając. Kiedy zechcemy wyjechać na wakacje i sprawdzimy oferty biur podróży, ceny nas nie zachwycą – nawet najtańsze tygodniowe wycieczki kosztują około tysiąca złotych, a więc przekraczają możliwości finansowe większości Polaków.
Pomyli się jednak ten, kto winą obarczy wyłącznie biura turystyczne i drapieżny kapitalizm. Ostateczna cena jest zawsze sumą kosztów ponoszonych przez biuro turystyczne i marży. Najbardziej podbijają cenę podatki i opłaty obowiązkowe na rzecz państwa lub innych instytucji, które przewoźnik musi uiścić, jeśli w ogóle chce legalnie i w zgodzie z prawem zorganizować na wycieczkę. Jest ich 33. Kosztuje nawet jeżdżenie rowerem po ulicy (karta rowerowa), chodzenie po górach (karta taternika), nurkowanie i pływanie łódką po jeziorze (patent żeglarski).
Aby uniknąć odpowiedzialności za nakładanie na nas kolejnych opłat, rząd chowa się za plecami prywatnych firm. Umożliwiają to opłaty za licencje, koncesje i kolejne pozwolenia obejmujące już 300 profesji. Firmy płacą za możliwość prowadzenia określonego typu działalności (restauracji, zakładu fryzjerskiego, agencji turystycznej czy nieruchomości, firmy taksówkowej, biura architektonicznego, detektywistycznego), a później muszą wliczać sobie te opłaty do marży, co powoduje wzrost cen za te usługi. Podatnik narzeka na drożyznę, nierzadko nie zdając sobie sprawy, że winowajcą jest chciwość władzy, a nie prywatnych przedsiębiorców.
Zabrać ubogim
Wziąwszy pod uwagę, że co czwarty obywatel w wieku produkcyjnym żyje z zasiłku socjalnego lub renty, czyli ma do dyspozycji nie więcej niż kilkaset złotych miesięcznie, te ceny zamykają wielu Polakom dostęp do podstawowych dóbr i usług. Niektórzy liczą się przecież nawet z pięcioma złotymi, które trzeba zapłacić za złożenie w gminie jakiegokolwiek podania. Przy czym, jak słusznie zauważył Fryderyk Hayek, to właśnie rządy, które najwięcej mówią o ochronie najuboższych, później tych najuboższych okradają. Nie do końca z obłudy. Biedni nie potrafią się bronić, nie stać ich na doradców podatkowych i adwokatów. Ich po prostu łatwiej niż bogatych okraść.
Eliza Michalik