Władza czeka na palenie opon?
Lekarze strajkują, nauczyciele powoli też zaczynają. Kto następny? Pokazują te strajki rosnące niezadowolenie w sferach - najogólniej mówiąc – „nieporodukcyjnych”. Tak kiedyś, w minionym systemie, mówiło się o zdrowiu, edukacji, kulturze i innych niż bezpośrednio gospodarcze, a najlepiej przemysłowe sektory. I określenie „nieprodukcyjne” oddaje owo prymitywne przekonanie, że tylko gospodarka, a jeszcze lepiej przemysł przysparza krajowi dobra i kapitału. To bardzo przestarzała wizja. To wizja nowoczesności staromodnej. To właśnie ta wizja w dużym stopniu odpowiada za dzisiejsze strajki. Im prędzej się jej pozbędziemy, tym lepiej.
31.05.2007 | aktual.: 31.05.2007 09:42
Myślę, że poza oczywistymi przyczynami ekonomicznymi, bieda i zacofanie w sektorach takich jak właśnie zdrowie, edukacja, kultura biorą się z ograniczającego i przestarzałego sposobu myślenia. Polscy rządzący, niestety od czasów komunizmu do dzisiaj wciąż zdają się żyć w przekonaniu, że „nieprodukcyjne” to gorsze, to coś co generuje tylko koszty (tzw. budżetówka), a nie przynosi zysku. To błąd. Po pierwsze, w niektórych z tych sfer finansowanie nie polega wyłącznie na środkach z budżetu – zarówno w opiece zdrowotnej, jak i w edukacji i w kulturze są instytucje nie oparte o budżet państwa, a często wręcz komercyjne. Oczywiście, one nie rozwiążą wszystkich problemów. Po drugie, nawet te finansowane budżetowo przysparzają na dłuższą metę także kapitału. Myślę tu o wzroście jakości kapitału ludzkiego, do czego w oczywisty sposób prowadzi sprawnie działający system edukacji, ochrony zdrowia, czy dobre instytucje kultury.
Tymczasem rządzący wciąż w sporej części wydają się działać tak, jakby myśleli, że tak naprawdę „sól ziemi” to klasa robotnicza, że to jej praca i ewentualne niezadowolenie są najbardziej istotne. To prawda, to dzięki robotnikom (ale jednak nie tylko!) komunizm padł. I władza (każda, począwszy od komunistycznej) nauczyła się, że protest robotniczy jest groźny. Nauczyła się więc na niego reagować, brać pod uwagę zagrożone interesy górników, stoczniowców. I dobrze. Dzięki temu nasze przejście od pogrążonej w dramatycznym kryzysie gospodarki „planowej” do rynku odbyło się bez większych społecznych zaburzeń, co nie znaczy, że bez kosztów. Ale dziś – między innymi dzięki kosztom poniesionym np. także przez robotników - jesteśmy już blisko dwadzieścia lat dalej! Stają przed nami inne wyzwania. A spora część administracji zachowuje się jakby tańczyła rytualny taniec: póki nie będą palić opon, rozkręcać torów, to znaczy, że nic się nie dzieje. A może się dziać.
Badacze życia społecznego od czasu słynnej pracy Hirschmana wiedzą, że ludzie mogą swe niezadowolenie manifestować nie tylko przez krytykę, ale także przez odejście z organizacji, sytemu, czy kraju wreszcie. Te strategie „wyjścia”, choć mniej hałaśliwe i widowiskowe niż wyrzucanie zboża, demonstracje czy palenie opon, na dłuższą metę mogą być bardziej dewastujące i kosztowne dla kraju. A kto dziś zatrzyma lekarzy wyjeżdżających z Polski, a jutro być może i nauczycieli?
Zatrzymać ich może zmiana myślenia elit. Zmiana, która spowoduje odrzucenie wizji „staromodnej nowoczesności” i dostrzeżenie, że siłą napędową współczesnych, prawdziwie nowoczesnych krajów są otwarte, wykształcone – i zdrowe, także w sensie fizycznym - społeczeństwa. Nie mogą być taką siłą napędową natomiast przestraszone i roszczeniowo zachowujące się „masy”, choć tak lubią być pod opieką władzy, co często wydaje się kusić polityków.
Prof. Andrzej Rychard dla Wirtualnej Polski