Wizyta u tego lekarza to horror!
Różnica między lekarzami w Irlandii polega na tym, że polski lekarz leczy, a irlandzki wystawia zwolnienia i recepty na antybiotyk, bez względu na rodzaj schorzenia i jego podłoże. To dlatego nasze przychodnie są tutaj tak oblegane. Polscy lekarze w Irlandii mają też inną wielką zaletę. Są zadowoleni z życia, ponieważ zarabiają normalne pieniądze - pisze z Dublina w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Im dłużej mieszkam w Dublinie, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma czegoś takiego jak irlandzka służba zdrowia. Jeżeli ktoś zetknął się z takim zjawiskiem, to z pewnością było złudzenie optyczne, którego nie ma sensu leczyć u miejscowych optyków, ponieważ oni również nie istnieją, a jeśli ktoś spotka irlandzkiego optyka, który twierdzi, że jest inaczej, to znaczy że człowiek ten wydaje się sam sobie i epatuje innych swoimi zwidami. Gdyby nie polskie przychodnie lekarskie, wszyscy byśmy wykorkowali, uprzednio najadłszy się sporo antybiotyków, ponieważ z tego co zauważyłem, wizyta u irlandzkiego lekarza obowiązkowo kończy się przepisaniem antybiotyku, bez względu na rodzaj schorzenia, a także na to czy wystąpiło ono na podłożu wirusowym, czy bakteryjnym, czy też może było stłuczeniem kolana.
W rzeczy samej hymnem tutejszego lecznictwa powinien zostać motyw z czołówki serialu „Daleko od noszy”, ze szczególnym uwzględnieniem wersu „omijaj szpitale”. Według rankingu przeprowadzonego w Unii Europejskiej przed pięcioma laty, irlandzka służba zdrowia, która, jak już mówiłem, nie istnieje, znalazła się na drugim miejscu od końca, po litewskiej, która najwyraźniej ma czelność nie istnieć jeszcze bardziej. Nie od parady jedyny protest publiczny, jaki miałem okazję zobaczyć w tym kraju w czasach celtyckiego tygrysa, odbywał się przed szpitalem. Jego uczestnicy machali transparentami, z których wynikało, że irlandzka gospodarka funkcjonuje w pierwszym świecie, zaś służba zdrowia w trzecim. Protestowali z tego drugiego powodu. Po latach spełniło się marzenie, by jedno dorównało poziomem drugiemu, lecz niestety w niepożądanym kierunku, bo jak wiemy, irlandzka gospodarka jest teraz na poziomie Bangladeszu i tylko patrzeć, jak ktoś zorganizuje dla niej kolejny Live Aid.
Skłonny jestem zgodzić się z tym na podstawie zaledwie dwóch wizyt w miejscowych szpitalach, które z łatwością przerobiłbym na scenariusze horrorów, w przeciwieństwie do mojej wirtualnej publicystyki nie zakrzywiając do ich potrzeb rzeczywistości.
Zacząć należy od tego, że usługi medyczne w tym kraju niemal we wszystkich przypadkach są przynajmniej częściowo płatne, więc jeśli ktoś nie ma prywatnej polisy ubezpieczeniowej ani gotówki, w zasadzie może spokojnie umierać, bo jeśli wyleczy się i nie zapłaci rachunku za leczenie, i tak umrze z głodu, wyrzucony na bruk przez komornika. Rachunki medyczne są najczęściej refundowane przez ubezpieczycieli tylko częściowo, wyjąwszy specyficzne i rzadkie usługi, z których korzysta się raz w życiu, jeśli jest się co 10. człowiekiem w tej krainie.
Nie istnieje tu pojęcie państwowej przychodni lekarskiej, w której to roli występują szpitalne izby przyjęć. Wizyta na ostrym dyżurze w takiej izbie również jest płatna, o ile nie dostało się na nią skierowania od lekarza ogólnego, który przyjmuje tylko prywatnie i tylko za pieniądze, i tylko przy wcześniejszej rezerwacji. Tu błędne koło płatności się zamyka. Na izbie przyjęć czeka się pięć godzin i wykrwawia na śmierć, nim ktokolwiek obejrzy ranę; los ten z całą pewnością spotkałby mojego kolegę, który dostał pewnego wieczoru nożem w łopatkę od miejscowego proletariusza, po czym zawlókł się na izbę przyjęć i tam zległ, prawie straciwszy przytomność. Niestety nie zdążył zapisać się do lekarza ogólnego po skierowanie. Oczekujący wraz z nim inni poturbowani dublińczycy sami opatrzyli go i zdezynfekowali za pomocą łyskacza, podpasek, chusteczek higienicznych i kościelnych pieśni. Kiedy świtało, został wezwany do lekarza na oględziny i ku ogólnej radości personelu tej instytucji, czuł się już całkiem dobrze.
Inny przypadek szpitalnej abstrakcji miałem okazję przeżyć osobiście. Zawiozłem kiedyś do szpitala przyjaciółkę, którą męczył od kilku dni niewytłumaczalny ból brzucha. Zaczynała się już od niego skręcać i zielenieć, ruszyliśmy więc na ostry dyżur, a że była niedziela, skierowania rzecz jasna nie dostaliśmy. Polski gastrolog był zaklepany do następnego tygodnia, zostawało więc tylko odwiedzenie szpitala. Po kilku godzinach spędzonych na skręcaniu się z bólu w poczekalni, zabrano dziewczynę na salę, gdzie dwaj pielęgniarze położyli ją na kozetce i pozwolili skręcać się przez następnych kilka godzin. Gdy przyszedł lekarz, oznajmił że nie wie, co może być przyczyną tych dolegliwości, ale jeśli to rzeczywiście boli tak bardzo, chętnie poda morfinę.
Następnego dnia była już w samolocie do Polski. Przyczyną bólu był książkowy przypadek kamieni woreczka żółciowego, który znajdował się w ostatnim stadium rozkładu. Gdyby nie operacja, którą przeprowadzono niemal natychmiast, sprawa skończyłaby się sepsą i zgonem. I to akurat w ogóle nie jest śmieszne.
Inna znajoma uciekła kiedyś z gabinetu irlandzkiego dentysty, z gracją równą ucieczkom sprzed ołtarza, ponieważ człowiek ten przyjmował w zapleśniałej piwnicy bez okien i umywalki, a pacjentkę przyjął bez fartucha, ubrany w kraciastą koszulę, w której jeszcze przed chwilą krzątał się po ogródku. Następnie uruchomił wiertarkę. Skojarzenia z filmem „Hostel” były zbyt oczywiste, by porzucić stoicki spokój i oddalić się w podskokach. Zważywszy, że plomba kosztuje tutaj najmarniej 80 euro i nie ma sensu umierać w irlandzkiej piwnicy za tak wygórowaną cenę.
Do miejscowych medyków opłaca się natomiast przychodzić w przypadkach lekkich przeziębień na granicy symulacji. Za 60 euro, bo tyle mniej więcej kosztuje wizyta, można kupić zwolnienie, wystawiane najczęściej na trzy dni, a także receptę na antybiotyk, w roli atrakcyjnego bonusa, gdyby komuś ze znajomych potrzebne były jakieś antybiotyki. We wszystkich innych przypadkach zaleca się odwiedzić polską przychodnię; nasza medycyna objawiła bowiem temu krajowi prawie nieznany dotąd wynalazek przychodni, w której można zapisać się na wizytę u specjalisty bez zapisywania się na wizytę u lekarza ogólnego, który wystawi skierowanie. Oprócz tego można wykonać badania krwi, również nie kupując u nikogo skierowania, zmierzyć ciśnienie, a nawet zrobić USG dowolnej części ciała, też z pominięciem zbędnych skierowań. Nie muszę dodawać, że bez zapisów i skierowań można też odebrać opisane wyniki.
W samym Dublinie działa przynajmniej kilka polskich przychodni; wszystkie są z łatwością namierzalne przy pomocy google’a, co w zasadzie eliminuje konieczność tułania się po mieście albo, odpukać, irlandzkich szpitalach. Problem może polegać jedynie na tym, że nasi lekarze są często zaklepani przynajmniej na kilka dni z góry, a jest paru takich specjalistów, na których trzeba czekać tygodniami, bo zatrudniają ich wszystkie polskie przychodnie w mieście.
Oczywistym atutem polskiego lekarza w Irlandii jest płynna znajomość polskiego języka, bo jak by na to nie patrzeć, słownictwo medyczne w każdym narzeczu jest dość skomplikowane i raczej nie objęte standardowym programem nauczania języków obcych. Jeśli idzie się do miejscowego lekarza, przed wizytami o co bardziej zawiłym charakterze warto więc przynajmniej zweryfikować swoje boleści ze słownikiem, tylko po co komu słownik, skoro i tak zaproponują nam morfinę albo chociaż antybiotyki. U naszego lekarza problem ten zatem odpada. Polski lekarz ma też taką zaletę, że potrafi diagnozować poszczególne schorzenia, choć dla symulantów to poniekąd zła wiadomość, a nawet je wyleczyć, przepisując właściwe medykamenty, co jest naprawdę godne podziwu. Jeszcze większe ukłony należą się również naszym dentystom, którzy, choć to może zabrzmieć dziwnie, naprawdę leczą chore zęby i nie próbują na siłę leczyć zębów zdrowych. Polski lekarz jest przeto w naszych stronach na wagę złota, a wraz z nim polska pielęgniarka, której
należy się również przynajmniej jedno czołobitne zdanie. A także polski hydraulik oczywiście, ale to już trochę inna historia.
Oczywiście po obu stronach barykady zdarzają się wyjątki, brutalnie potwierdzające regułę. Osobiście widziałem polskiego ginekologa, autentycznego palanta, który był obłożnie chory i kichał przyjmując pacjentki. Dla odmiany profesjonalistą i ideowcem jest mój osiedlowy lekarz Irlandczyk, jeden z tych starszych ludzi ogarniętych obsesją leczenia, których gatunek wydaje się być w zaniku. Nigdy nie przepisał antybiotyku na złamanie nogi ani aspiryny na gruźlicę, a dzieci w jego gabinecie dostają znaczki z napisem „dziś byłem grzeczny u pana doktora”. Historia o woreczku i morfinie wprawiła go w depresję; mam wrażenie, że zamówił mszę w intencji tego szpitala, albo przynajmniej poszedł upić się z żalu. Był na urlopie, kiedy cała historia miała miejsce.
Skoro już mowa o dzieciach, to dramatyczna kondycja irlandzkiej służby zdrowia nie dotyczy tylko irlandzkiego położnictwa; w rodzeniu dzieci ten kraj jest przecież najlepszy na świecie i trzeba przyznać, że miejscowe porodówki naprawdę reprezentują światowy poziom. Ludzie w tym kraju rodzą się w naprawdę przyzwoitych warunkach, ale z jakichś powodów ta wysoka klasa nie obejmuje już kolejnych etapów życia i pediatria już nie ma takich notowań, jeśli nie liczyć polskich pediatrów, oczywiście.
Tak czy owak, nasi lekarze w tej krainie są kolejnym dowodem na to, że Polak potrafi. Niestety, wciąż jest naszych lekarzy zbyt mało. Dlatego jeśli kończysz medycynę, znasz angielski, a tata z mamą nie należą do klanu i nie załatwili ci roboty, zrób nam przysługę i przyjedź w nasze strony. Nie dość, że zarobisz trochę więcej niż tysiąc pincet złotych miesięcznie, to jeszcze kilku rodaków możesz wyratować z niezłych opresji. Prosimy cię o to w imieniu swoim oraz naszych towarzystw ubezpieczeniowych, które oddadzą nam dużo większą część rachunku, jeśli będziesz przyjmować jako specjalista.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński