Wielki sponsor

Kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych staje się miliardową inwestycją. Kandydaci walczą nie tylko o głosy wyborców, ale także o względy funduszy inwestycyjnych i Hollywood. Tylko ten, kto pozyska dla siebie potężne koncerny i korporacje, ma szanse na zwycięstwo.

Kręty dojazd, białe kolumny przed wejściem, okiennice w eleganckiej czerni. Hillary Clinton swój dom w pobliżu Massachusetts Avenue w stolicy USA Waszyngtonie nazywa Whitehaven. Brzmi już prawie jak White Hou-se. Sąsiadami są emerytowani ministrowie finansów i ambasadorzy. Była First Lady wydała na ten wspaniały dom w stylu kolonialnym prawie trzy miliony dolarów. Inwestycja zwróciła się już dawno, bo Whitehaven jest miejscem, gdzie kandydatka na urząd prezydenta gromadzi miliony na swą kampanię wyborczą.

Koktajle nad basenem, kolacje w jadalni, dyskretny drink w bibliotece – w ostatnim czasie do trzech razy w tygodniu kamerdyner w smokingu wita wielkich sponsorów pani kandydat. Widziano już tam na przykład nowojorskiego inwestora z sektora private equity Alana Patricofa (Apax) czy hollywoodzkiego miliardera Haima Sabana. Hillary powiększyła kuchnię, by odpowiednio podejmować gości. Gdy luksusowe limuzyny blokują drogę, sąsiedzi następnego dnia dostają kwiaty.

Pieniądze i polityka: w wyścigu o prezydenturę Stanów Zjednoczonych już teraz pobito wszystkie rekordy. Dumni, niczym giełdowe rekiny, kandydaci obu partii zgłaszają swe przychody z darowizn za pierwszy kwartał. By być, trzeba mieć! Sama tylko Clinton zebrała 26 milionów dolarów. To prawie trzy razy tyle, ile wynosił dotychczasowy rekord.

Miliardy kontra miliardy

Kampania wyborcza do Białego Domu staje się najdroższą w dziejach USA. Szacuje się, że szturm na tę pożądaną nieruchomość będzie kosztować co najmniej miliard dolarów. A mowa tu tylko o finansach dwóch czołowych kandydatów stających do decydującej rozgrywki. Jeśli podliczymy budżety około 15 obecnych kandydatów oraz wybieranych członków Kongresu, to bitwa do dnia wyborów, czyli do 4 listopada 2008 r., będzie prawdopodobnie kosztować 2–4,5 miliarda dolarów.

Prawie całość tych środków – ina-czej niż na przykład w Niemczech – będzie pochodzić z prywatnych kieszeni. Państwowe dotacje na kampanię stanowią zaledwie ułamek. Dlatego też prawie tak samo jak stosunek do wojny w Iraku istotny jest dziś sprawny przepływ finansów i kwestia strategicznych sojuszy.

Kto zdobędzie potężną fabrykę snów Hollywood? Nad którym z kandydatów nowe gwiazdy z sektora funduszy inwes-tycyjnych otworzą swe rogi obfitości? Czy niewielkie darowizny z internetu mogą konkurować z wielkimi datkami z Wall Street? Spekulant giełdowy George Soros na przykład popiera demokratę Baracka Obamę. Także hollywoodzki magnat David Geffen odwraca się od Clintonów, by zwrócić się ku Obamie. Amerykanie z zaciekawieniem obserwują, za kim opowiadają się miliarderzy, elita menedżerska czy gwiazdy showbiznesu. Oczywiste jest, że potężne koncerny i gałęzie gospodarki nie angażują się w kampanię danego kandydata z przyczyn „sportowych” czy ideowych. Potem będą oczekiwać konkretnych dowodów wdzięczności: przemysł zbrojeniowy – nowych zamówień, finansjera – lżejszych ustaw kontrolnych, lobby rolnicze – ochrony swej branży.

„Financial Primaries”, finansowe prawybory, tak prasa kpi z całego tego spektaklu. – Tak wielkich sum pieniędzy nie da się zebrać, do niczego się nie zobowiązując – uważa Fred Wertheimer. Prezydentura wylądowała na karcie licytacyjnej. Wertheimer jest szefem niezależnego stowarzyszenia Democracy 21 i od lat 70. walczy o wprowadzenie reform, które miałyby zredukować wpływ kapitału na politykę.

Ale dzieje się coś zupełnie przeciwnego. Wertheimer nie ma już złudzeń. – Nigdy nie pozbędziemy się tego problemu – mówi. – Możemy tylko próbować zapobiegać najgorszym jego odmianom. Od 1976 r. kampanie wyborcze kandydatów na urząd prezydenta są opłacane również ze środków publicznych. Jednakże Kongres na przestrzeni lat zaniedbał dostosowanie budżetów do eksplodujących kosztów kampanii wyborczych. To główna przyczyna dzisiejszego problemu.

George W. Bush był pierwszym, który w 2000 r. zostawił system publiczny i kampanię do prawyborów sfinansował wyłącznie z prywatnych darowizn. Od tego momentu ruszyła lawina. Po co drobne 15 milionów dolarów od państwa i ścisłe przepisy, jeżeli na wolnym rynku można na same prawybory zebrać 250 milionów i więcej?

Parada sponsorów

Nowością tym razem jest to, że po konwencjach nominacyjnych w lecie również i zasadnicza kampania wyborcza stanie się gigantyczną galą sponsorską. Od czasów Jimmy’ego Cartera żaden amerykański polityk nie finansował gorącej fazy od nominacji do dnia wyborów ze środków prywatnych. Teraz prawie wszyscy, od Clintonów do Rudy’ego Giulianiego, są zgodni: w Gabinecie Owalnym można zasiąść jedynie przy masowym wsparciu gospodarki i społeczeństwa.

Pieniędzy jest pod dostatkiem. Wśród zwolenników Giulianiego (przychody z datków w pierwszym kwartale: 15 milionów dolarów) są miliarder z funduszy hedgingowych Paul Tudor Jones oraz żongler z Wall Street Carl Icahn. Jego partyjny kolega John McCain (12,5 miliona dolarów) opiera się na starym obozie Busha i fanach na przykład z Cisco czy AT&T.

Nawet byłemu gubernatorowi Mittowi Romneyowi, mormonowi zajmującemu w sondażach dalsze miejsce, udało się znaleźć prominentnego zwolennika w osobie Meg Whitman, szefowej portalu Ebay. Stan jego wyborczej kasy w okresie od stycznia do marca imponująco skoczył na ponad 20 milionów dolarów.

Wśród demokratów John Edwards (14 milionów) może liczyć na pomoc swych byłych kolegów z palestry. Clinton w swych szeregach ma oprócz Sabana szefa News Corporation Petera Chernina – taki mały triumf, gdyż zarówno gazeta News Corporation „New York Post” jak i właściciel koncernu Rupert Murdoch byli wiernymi zwolennikami republikanów. Robiący błyskawiczne postępy Obama (25 milionów) chętniej stawia na drobnych dawców w internecie. Mimo to, na wszelki wypadek kłusuje w Hollywood, czyli właściwie na terenie Hillary. Opowiedziały się za nim już takie nazwiska jak George Clooney, Halle Berry czy Eddie Murphy.

– Pieniądze pochodzą od bardzo łatwo rozpoznawalnej grupy ludzi – uważa Massie Ritsch. Dużo poniżej jednego procenta wszystkich Amerykanów przyczynia się poprzez darowizny do kształtowania politycznej woli. Ritsch i jego koledzy z Center for Responsive Politics (Centrum na rzecz Sprawnej Polityki) z Waszyngtonu postawili sobie za zadanie pokazać ukryte powiązania między kandydatami a gospodarką. W tym celu w organizacji tej od 15 kwietnia wszystkie komputery pracują pełną parą. Potem Federal Election Commission (Federalna Komisja Wyborcza) wydaje ogromny pakiet danych dotyczący finansowania kampanii wyborczych.

Wysiłek jest potrzebny, gdyż oficjalnie przedsiębiorstwom i związkom zawodowym nie wolno przekazywać politykom w ogóle nic. Także zwykłym obywatelom prawo pozwala zaledwie na dwukrotne przekazanie swemu faworytowi kwoty 2,3 tys. dolarów, raz na prawybory i raz na kampanię główną. Komputery Ritscha potrzebowały czterech dni, by miliony indywidualnych darowizn przesortować według kryterium grup interesów.

– Często na przykład partnerzy banków inwestycyjnych lub wielkich kancelarii prawniczych zupełnie nieformalnie skupiają wystawiane na tego samego kandydata czeki kolegów i członków ich rodzin – wyjaśnia Ritsch. Tak samo popularne są Political Action Committees (PAC – komitety akcji politycznych), które na przykład w imieniu pracowników koncernu przekazują datki kandydatowi na prezydenta czy licznym kandydatom do parlamentu.

Ritsch mówi w tym przypadku o „funduszach inwestycyjnych polityki”. – Kto tutaj inwestuje, nie ma kontroli nad wydawaniem środków, ale zgadza się z generalnymi celami lokaty.

Jego statystyki dotyczące wyborów do Kongresu w listopadzie ubiegłego roku wykazały, iż z 3,4 milionami dolarów Goldman Sachs był największym dawcą wśród amerykańskich koncernów. Prawie dwie trzecie swych datków bankierzy Goldmana przekazali na rzecz demokratów. Podobnie ich koledzy z Citigroup i J.P. Morgan Chase. Przebiegli inwestorzy oczekują oczywiście od demokratycznego prezydenta, że oszczędzi im (i ich lukratywnemu interesowi z funduszami hedgingowymi) ostrzejszych regulacji prawnych. Partyjni koledzy Busha natomiast znowu odbudowali wpływy w takich branżach jak zbrojeniówka (Lockheed Martin), farmaceutyka (Pfizer), logistyka (UPS, Fed Ex) i przemysł naftowy (Exxon, Halliburton). Żywią one nadzieje na miliardowe zamówienia, ale również i ulgi podatkowe. Obowiązujące od 2002 r. przepisy dotyczące finansowania kampanii miały w zasadzie złamać wpływ kapitału na politykę. Ale codzienna praktyka tego systemu groteskowo go niekiedy wypacza, jak na przykład wtedy, gdy kandydaci i ich sztaby próbują w
możliwie krótkim czasie zdobyć jak najwięcej czeków. Za 2,3 tys. dolarów można było niedawno spotkać Billa Clintona w jednym z nowojorskich klubów fitness. Dziesiątki gości wypisywało hojne czeki, by na swych treningowych rowerach przez 30 minut posłuchać byłego prezydenta i potencjalnego pierwszego First Husband. Ten jednak pojawił się w garniturze i sam nie ćwiczył. Rezultat: prawie sto tysięcy dolarów dla Hillary.

Kandydat Romney obiecał studentom, że będą mogli zatrzymać dziesięć procent z zebranych przez siebie pieniędzy. Podczas powołanego przez siebie Narodowego Dnia Telefonu jego pomocnicy obsługiwali 400 aparatów telefonicznych w bostońskim centrum kongresowym, natomiast on skakał od jednej rozmowy z dawcą do drugiej. Wynik: 6,5 miliona dolarów.

Kandydaci na chyba najważniejszy polityczny urząd świata występują jakby na objazdowej imprezie firmy tuż przed wejściem na giełdę, nie tyle by zaprezentować się wyborcom, co potencjalnym darczyńcom. Amerykanie imprezy takie nazywają fundraiser.

Datek jako inwestycja

Można również powiedzieć, że to kontynuacja polityki środkami kulinarnymi. Kandydat Giuliani w samym tylko marcu zaliczył 36 obiadowo-kolacyjnych spotkań. Sprawę upraszcza reguła, że 95 procent kapitału znajduje się w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Palm Beach i Los Angeles. Dlatego szczególny najazd przeżywają Wall Street i Hollywood. Każde spotkanie z jednym z 15 kandydatów posiada niejako swoją własną naklejkę z ceną. Najtańsze miejsca na śniadanie z Obamą w przepełnionej sali balowej kosztują sto dolarów, osobiste spotkanie co najmniej dziesięciokrotnie więcej. A im bliżej pierwszych prawyborów, tym spotkania stają się droższe.

Tak jak wszędzie w gospodarce rynkowej wysokie ceny można uzyskać tylko przy odpowiednim popycie. Mniej znani kandydaci odpadają z wyścigu, zanim się on jeszcze na dobre rozpocznie – i to tylko z przyczyn finansowych. Przykładem Evan Bayh, demokratyczny senator z Indiany. – 80 do 90 procent czasu spędziłem na zbieraniu darowizn – mówi wyczerpany Bayh – a moi ludzie mówili, że ciągle jeszcze nie mamy wystarczającej sumy.

Kandydat z najbardziej wypchanymi kieszeniami będzie miał w 2008 r. szczególnie duże szanse na zwycięstwo. Kalifornia i inne stany zdecydowały się przesunąć termin prawyborów do przodu, wskutek czego kandydaci muszą walczyć o głosy równocześnie w połowie kraju. A możliwe jest to tylko dzięki kosztownej kampanii telewizyjnej.

Niektóre sztaby wyborcze już teraz liczą ponad stu pracowników. Bez „wielkich pieniędzy od grup interesów”, konstatuje dziennik „USA Today”, zwycięstwo w tym wyścigu jest w ogóle niemożliwe. Wysoce efektywni darczyńcy – menedżerowie, przedsiębiorcy i inni bogacze, którzy w swych sferach czeki na 2,3 tys. dolarów mogą zbierać masowo – stali się tym samym kluczem do sukcesu i kandydaci muszą się starać o ich względy.

Kto w trakcie ostatniej kampanii zebrał dla Busha co najmniej 200 tys. dolarów, mógł nosić honorowy tytuł „super rangera” i potem, w zależności od wysokości zebranej kwoty, otrzymać posadę ambasadora. Jak na przykład William Robert Timken, od połowy 2005 r. ambasador USA w Berlinie. Fabrykant z Ohio popierał już Busha seniora. Inny hojny dawca David Wilkins został ambasadorem w Kanadzie, choć kraj ten przed swą nominacją odwiedził zaledwie raz. Także pod tym względem pani Clinton ustanowi nowe standardy. Kto będzie chciał się zaliczyć do elity „hillraiserów”, musi w tej kampanii wyłożyć na stół milion dolarów. Decyzje o dowodach wdzięczności i stanowiskach zapadną po 4 listopada 2008 roku.

Frank Hornig, Georg Mascolo

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)