Wiele już przeszliśmy. Ale przed nami jeszcze długa droga
- Weszliśmy z synami na oddział i zobaczyliśmy Magdę. Zaintubowana, rurka wystająca z buzi, aparatura po obu stronach, osiem kroplówek. Powiedzieli nam, że raczej nie przeżyje - opowiada Krzysztof Wójcicki, mąż Magdaleny, która walczy o powrót do zdrowia po pokleszczowym zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych.
W listopadzie 2022 Magdalena Wójcicka trafiła do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Okazało się, że doszło do pokleszczowego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych i porażenia czterokończynowego. Rodzina potrzebuje środków na kosztowną rehabilitację. Informacje o tym, jak jej pomóc, znajdziesz TUTAJ.
Dariusz Faron: Opowie pan o tamtym dniu?
Krzysztof Wójcicki: To był 1 listopada 2022 roku. Dwa dni wcześniej pojechaliśmy na weekend do lasu, żona bardzo lubi zbierać grzyby. Nie wiedzieliśmy, że ugryzł ją kleszcz, co będzie miało opłakane skutki. Po powrocie zaczęła ją boleć głowa. O 22:00 położyliśmy się do łóżka. Nagle Magda mówi, że razi ją światło, jak gdyby ktoś świecił jej w oczy stroboskopem.
Poprosiłem syna, żeby podał żonie szklankę wody. Bardzo bolała ją głowa, cały czas się za nią trzymała i powtarzała, że nie wie, co się dzieje. Nagle przestała widzieć. Zadzwoniliśmy na 112. Kiedy rozmawiałem z operatorem, Magda dostała padaczki. Zaczęło ją wykręcać, padła na łóżko i zrobiła się sina. Z ust zaczęła iść piana, po chwili krew. Operator mnie uspokoił, że żona prawdopodobnie przygryzła język.
To musiała być dla państwa traumatyczna chwila.
Młodszy syn, 15-letni, uciekł z pokoju, a starszy pomagał - podtrzymywał głowę, przecierał usta. Atak trwał dziesięć minut. Operator podpowiadał, jak mam ułożyć żonę, żeby się nie zakrztusiła. Uspokajał: "Słyszy pan już pogotowie? Już jadą".
Ratownicy weszli na górę, żona zaczęła odzyskiwać świadomość. Nie wiedziała, co się stało. Zbadali ją. Rzęziło w płucach, więc zabrali ją do szpitala. Sama zeszła do karetki. Gdy była na SOR, normalnie pisaliśmy do siebie wiadomości. Drugiego dnia przenieśli ją na oddział wewnętrzny, gdzie znów dostała ataku padaczki. Potem nadal był z nią kontakt. Pojechałem do pracy, a później zapadła cisza. Syn razem z dziadkiem pojechali do szpitala. Zadzwonili, że mama jest nieprzytomna.
Co się działo później?
Magda trafiła na neurologię. W sobotę rano zadzwonili, że musieli żonę zaintubować i wprowadzić w stan śpiączki farmakologicznej. Bardzo poważny stan zagrażający życiu. Przenieśli ją na OIOM. Tam leżała dwa tygodnie. Odzyskała świadomość dopiero w połowie grudnia. Okazało się, że ma czterokończynowe porażenie - nie może ruszyć ręką, nogą... Normalnie kłoda. Aż trudno opowiadać o tym, co przeszła w ostatnich miesiącach. Zapalenie opon mózgowych, zatorowość płucna, zapalenie płuc...
Jakie były rokowania?
Nie dawali żonie wielkich szans na przeżycie. W domu nie umieliśmy funkcjonować. Byłem w innym świecie, moja mama pomagała przy dzieciach, gotowała obiady. Na OIOM mnie nie wpuszczali ze względu na obostrzenia. Bałem się odbierać telefon. Lekarze powtarzali: stan krytyczny. Jak już nas wpuścili na oddział i zobaczyliśmy Magdę...
Zaintubowana, rura w buzi, aparatura z jednej, drugiej strony. Respirator. Chyba z osiem kroplówek. Zero kontaktu. Żona nie była wydolna oddechowo, w połowie listopada usłyszałem natomiast, że jest wydolna krążęniowo. Wróciła nadzieja. Zapalenie opon mózgowych zeszło, zaczęło się czekanie, aż żona się wybudzi.
Proszę opowiedzieć o momencie, w którym odzyskała świadomość.
Gdy spała, cały czas do niej mówiłem. Puszczałem jej piosenki Chylińskiej, psikałem perfumami, żeby mózg został pobudzony i podjął współpracę. Po pewnym czasie otworzyła lewe oko do połowy. Potem coraz szerzej i szerzej. Prosiłem żonę: ściśnij mnie za rękę. Poczułem lekkie drgnięcie. Czyli mnie słyszała.
Kiedy pracowałem, cały czas wydzwaniałem do szpitala, czy jest jakaś poprawa. Odłączyli ją od respiratora, ale jeszcze nie dała rady samodzielnie oddychać, podłączyli z powrotem.
Kiedy odzyskała świadomość, dostała ataku paniki, bo szybko uświadomiła sobie, że nie może ruszyć ręką ani nogą. Wyczytałem z ruchu warg: "pomóż mi się podnieść, zabierz mnie stąd!". Od razu do oczy napłynęły mi łzy. "Zaczekaj jeszcze chwilę". Żonie dali zastrzyk uspokajający. Pamiętam jej przestraszone oczy. Pytanie: co dalej? Czy to wszystko wróci do normy? Czy uszkodzone nerwy się odbudują?
Oboje bardzo się baliśmy. Minęło trochę czasu, zanim żona się uspokoiła, choć to była ciągła sinusoida: strach, panika, chwila spokoju, znowu strach.
Jak wyglądał po wybudzeniu kontakt pani Magdy z dziećmi?
Młodszy syn był na oddziale raz. Wcześniej tłumaczyliśmy mu, jak wygląda mama. Przyjął to spokojnie, ale po pierwszej wizycie nie chciał wracać do szpitala. Bał się. Przez cały czas miałem świadomość, że żona może tego nie przeżyć. Rozmawiałem z synami, że może być różnie.
Przełom nastąpił pod koniec grudnia. Nie było już zagrożenia życia. 2 stycznia Magda trafiła do ośrodka rehabilitacyjnego. Zmienili jej rurkę od tracheotomii, pani doktor rozszczelniła taki "balonik", by Magda mogła wydawać jakieś dźwięki. Mówiła jak maszyna, ale struny głosowe zaczęły pracować. Mogliśmy wymienić najprostsze zdania. Czekałem na ten moment dwa miesiące.
I co usłyszał pan od żony?
Że ma mi dużo do opowiedzenia. Miała wiele snów, gdy była nieprzytomna. Obiecała, że jak zacznie normalnie mówić, to wszystko mi streści. Podobno można napisać książkę.
Jak wygląda teraźniejszość?
Nasz stan psychiczny trochę się poprawił. Wiadomo, że jest ciężko, bo żona leży już piąty miesiąc. Ale idzie ku dobremu, powolutku wracamy do normalności. Żona intensywnie się rehabilituje. Uczą ją chodzić, na razie na stabilizatorze, bo samodzielnie nie jest w stanie się podnieść. Lewa ręka ciągle jest niewładna, trochę rusza nogami. Po tracheotomii żona jeszcze nie mówi. Nauczyliśmy się czytać z ruchu warg, więc jakoś się komunikujemy.
Wspominał pan, że jesteście pod ścianą, bo brakuje środków na leczenie żony.
Gdyby żona była po udarze, rehabilitowaliby ją na NFZ. A tak to się nie załapaliśmy. Pokleszczowe zapalanie opon mózgowych się nigdzie nie kwalifikuje. Fundacja, z którą chcemy współpracować, przesłała nam informację, że miesięczny koszt pobytu w ośrodku wynosi 22 tysiące. To dla nas nieosiągalna kwota.
Jestem kurierem, a żona pracowała w szkole. Mamy dwójkę dzieci, musimy jakoś żyć. Pani doktor podsunęła nam jakąś klinikę w Bielawie, która jest częściowo refundowana przez NFZ. Magdę przyjęli. System działa tak, że trzeba oddawać 70 procent dochodów. Płacę też za wszystkie zabiegi. Za dwa miesiące pobytu zapłaciliśmy 9 tysięcy złotych. Pół godziny zabiegu kosztuje 100 zł.
Rozumiem, że najtrudniejsze i tak za wami?
Pani doktor powiedziała niedawno, że żona wróciła z dalekiej podróży. Wiele przeszliśmy, ale przed nami jeszcze długa droga. Najważniejsze, że widzimy jakieś światełko w tunelu.
***
Pani Magda i jej rodzina zbierają środki na rehabilitację. Możesz ich wspomóc TUTAJ.