Wiejas: "Umarł ksiądz oskarżany o pedofilię. Jego grzechy spadają na nas wszystkich" (Opinia)
Ksiądz Andrzej Dymer nie żyje. O zmarłych dobrze lub wcale – tak przyjęliśmy w naszej kulturze. "Wcale" być nie może. Przywołam słowa ojca Tadeusza Rydzyka: "To, że ksiądz zgrzeszył? No zgrzeszył. A kto nie ma pokus? Niech się pokaże". Był grudzień 2020 roku.
Paweł Wiejas jako pierwszy wraz z Romanem Daszczyńskim opisał w Gazecie Wyborczej historię księdza w 2008 roku. Paweł od lat jest redaktorem Magazynu Wirtualnej Polski.
Rok 2008
- Jest ksiądz biskup pewien, że wykorzystywanie seksualne chłopaków nie miało miejsca?
To pytanie Roman Daszczyński, mój redakcyjny kolega z "Gazety Wyborczej", zadał podczas rozmowy z biskupem Stanisławem Stefankiem, zwierzchnikiem księdza Dymera.
Biskup odpowiedział: - Mamy tu do czynienia z czarną niewdzięcznością, która dotknęła człowieka niewinnego.
- Rozmawiał ksiądz biskup z którąś z domniemanych ofiar?
- Nie rozmawiałem.
Sprawa, którą opisaliśmy wtedy w reportażu "Grzech ukryty w Kościele" dotyczyła wydarzeń z roku 1995.
Nie uwierzył im nikt
Przede mną siedziało kilkoro wiernych ze Szczecina, w którym ks. Andrzej Dymer prowadził Ognisko im. św. Brata Alberta. Trafiali do niego chłopcy, których życie się wywróciło. Tam mieli znaleźć pomoc.
Ludzi, którzy wtedy spotkali się ze mną i Romanem Daszczyńskim, do rozmowy przekonał dominikanin, ojciec Marcin Mogielski. Sam był ofiarą księdza Dymera.
O prawdę ojciec Mogielski walczył już wtedy od lat. Bezskutecznie. To był powód, dla którego zwrócił się o pomoc do "diabła", którym katolikom jawiła się "Wyborcza". Zobaczyłem ludzi przepełnionych wiarą, dla których zwrócenie się o pomoc na zewnątrz było czymś niezwykle trudnym, niepojętym wręcz.
Uważali, że nie mogli postąpić inaczej. Wielokrotnie podkreślali, że odbili się od wewnątrzkościelnej ściany. Niewinność księdza Dymera potwierdzał wszak sam ówczesny metropolita szczecińsko-kamieński arcybiskup Marian Przykucki.
Świadectwa chłopców z ogniska, przekazane ojcu Mogielskiemu, wydawały się pewnie zbyt słabe.
Ryszard: Przyszedłem do ogniska na wiosnę 1992 roku. Miałem wtedy 15 lat. Gdzieś dwa lub trzy miesiące po przybyciu do ogniska ks. Andrzej zaprosił mnie do pokoju, kazał mi się położyć do łóżka.
Byłem wystraszony i sparaliżowany lękiem. Zaczął mnie obmacywać, dotykać po genitaliach, nakłaniał mnie, żebym ja też go dotykał (nie zrobiłem tego, leżałem bezsilnie). Doprowadził mnie do orgazmu, po czym, kiedy wstałem, kazał siebie uderzyć, bo mnie skrzywdził.
Miał wyrzuty sumienia. Ja nic nie zrobiłem, tylko wyszedłem. (…)
Takich kontaktów seksualnych w czasie mojego pobytu w ognisku było dużo więcej, kilkadziesiąt (20-30). Wszystkie wyglądały w podobny sposób.
Kazimierz: Mieszkałem tam do marca 1996 roku. Celem mojego zamieszkania w ognisku było ukończenie szkoły podstawowej, z którą miałem problemy. Pewnego dnia ks. Andrzej zabrał mnie samochodem do Wrocławia - miał tam odprawić mszę św. za zmarłego z rodziny.
W nocy pojechaliśmy do hotelu, położyliśmy się spać w jednym pokoju dwuosobowym. W pewnym momencie ks. Andrzej przyszedł do mojego łóżka i zaczął mnie dotykać po genitaliach, wkładając mi ręce w majtki. Zaczął poruszać moim penisem, a następnie kazał mi robić to samo ze swoim penisem.
Eryk: Wielokrotnie zabierał mnie do swojego pokoju, kazał kłaść mi się na łóżku, sam kładł się obok mnie. Kładł swoją głowę na mojej piersi, całował mnie, rozbierał, dotykał moich genitaliów - dotykał również siebie. Zawsze powtarzał, żebym nikomu nie mówił, bo w innym przypadku wyrzuci mnie z ogniska lub sprawi, że będę miał problemy. (...) Odszedłem, bo miałem dość tego miejsca. (...)
Szczepan: Do ogniska przyjechałem na początku roku szkolnego 1992/1993. Wcześniej zostałem wyrzucony ze szkoły i internatu. (...) Miałem 17 lat.(…) Ks. Andrzej wezwał mnie na rozmowę - był to już późny wieczór. Gdy wszedłem do pokoju, ks. Andrzej kazał usiąść mi na łóżku i po zadaniu kilku pytań dotyczących mojego wybryku zaczął mnie obejmować i całować. Sposób całowania był podniecony i oszalały. W końcu ks. Andrzej przewrócił mnie na łóżko i zaczął rozpinać moje ubranie. Przez cały czas zachowywał się jak oszalały i strasznie podniecony.
Uniesienia mediów
Wtedy, w roku 2008, tuż po publikacji reportażu, Polska naprawdę żyła tą historią. W TVP (jeszcze wtedy obiektywnej), Polsacie, TVN pełno było materiałów poświęconych ks. Dymerowi i pedofilii wśród księży. Temat, jak temat – po chwili medialnych uniesień, umarł śmiercią naturalną.
Ksiądz Dymer kary nie doczekał. Nigdy.
Po okresie niełaski, której doświadczył ze strony kościelnych hierarchów, znów piął się w górę – wszak zarzuty wobec niego się przedawniły.
Był przyjmowany przez prominentnych polityków (mniejsza teraz o przynależność partyjną, choć wielu z nich to obecnie czołowe postaci swoich partii). Najważniejsze, że człowiek o takiej przeszłości nadal mógł funkcjonować w życiu publicznym.
Postać duchownego ze Szczecina ponownie została przypomniana w czasie, gdy bracia Sekielscy opublikowali swój głośny reportaż "Tylko nie mów nikomu". Traktowana była wówczas jako historia z mroków dziejów.
A to nieprawda, nie była taką.
Stało się tak za sprawą hierarchów, za sprawą polityków, wreszcie za sprawą wiernych, którzy uznali, że skoro biskupi mówią, że historia ks. Dymera była rozdmuchana, to wszystko jest w porządku.
Nie zmieni się nic, jeśli nie zmieni się Kościół i politycy
Po reportażu Sekielskich powołano nawet państwową komisję ds. pedofilii. Na wniosek Jarosława Kaczyńskiego ma się ona zajmować pedofilią w ogóle.
Tak samo będzie ważny pedofil pracujący na budowie, jak i ten, który ubrany w sutannę wysłuchuje spowiedzi małych dziewczynek i chłopców.
Reportaż TVN, który mogliśmy obejrzeć we wtorek, jasno dowodzi tego, że przestępcy w sutannach dalej mogą być bezkarni. O ich winie i grzechach słyszymy wyłącznie wtedy, gdy przebierze się kolejna miara niesprawiedliwości.
Jeśli politycy i sam Kościół nie wydadzą bezwzględnej walki przestępcą w sutannach, nie zmieni się nic.
Tak, ksiądz Dymer dopuścił się odrażających przestępstw. Większe od niego popełnili jednak ci, którzy latami go kryli.
Nie zdziwię się, jeśli za rok, dwa, za lat dziesięć, kolejny Rydzyk ogłosi:
"A kto nie ma pokus? Niech się pokaże".