Węgiel wypalają od kilkudziesięciu lat. Zygmunt mówi: To cud, że po ziemi chodzę
Denaturat to dla nich dynks. Pili go na potęgę. W gardło wdzierał się też dym z wypału. Dom? To blaszany barak w środku lasu. Tak wyglądało ich życie. Teraz tylko turyści pytają: Niedźwiedzia się pan nie boi?
Górska droga wije się w dolinie. Wokół, gdzieniegdzie spowity dymem, las. To znak: tam wciąż działa wypał. Powstaje węgiel drzewny, czyli bieszczadzkie czarne złoto.
Jednak dymów unosi się coraz mniej. Przeminęły czasy, gdy piece stały w każdej wiosce. Wciąż jeszcze dymi Zygmunt. Trzyma się twardo, w lesie mieszka od czterdziestu lat.
- To cud, że ja jeszcze po ziemi chodzę - rechocze, siedząc w swoim blaszanym baraku.
Kawałek dalej pieców dogląda Julek. Teraz został sam, ale kiedyś w barakach brakowało miejsca.
Jest jeszcze Waldek. On rdzewiejące piece trzyma przed stodołą. - Kiedyś to był biznes! - Wykrzykuje, a głos niesie się echem po pustej okolicy. - My sześć chałup postawili.
Taryfą do stolicy
Barak Zygmunta to dawny wojskowy pojazd. Wóz techniczny? Może radiostacja. Grunt, że jest w miarę ciepło, a na głowę nie kapie. Z okna rozpościera się widok na dymiący piec.
- To jest praca całodobowa - oznajmia Zygmunt. - Sam popiół wyciągniesz jak nie dopilnujesz.
Dymy obserwuje tak od czterdziestu lat. Musi czekać, aż przybiorą odpowiednią barwę. Wtedy wie, że węgiel jest gotowy. Trzeba chwycić za łopatę i wybrać piec. Ale w międzyczasie można popijać piwo, a czasem coś mocniejszego.
- Pieniądze, pieniądze, pieniądze… - powtarza. Po to przyjechał tu aż ze Śląska.
Bo dawniej na węglu można było zbić fortunę. Dymy unosiły się nad każdą wioską. Wypalali niemal wszyscy, a czarne złoto płynęło szerokim strumieniem w kraj. Nie miało konkurencji.
- Taryfami jeździliśmy! - Wykrzykuje zadowolony. - Do Warszawy na dansing. Taryfą.
- Stąd taryfą? – Niedowierzam.
- Z Ustrzyk, niedaleko. Orkiestra nam grała do białego rana. Taką kasę myśmy mieli.
Wypalacze zarabiali więcej niż wszyscy inni w lesie. Znacznie więcej. Gajowy mógł o takiej wypłacie pomarzyć. Jednak do tej roboty ciągnęło nie tylko tych, którzy żądni byli zysku.
Nazywam się Kowalski
Droga dla niektórych była prosta: szukają cię? Jedź w Bieszczady. Wyszedłeś z kryminału? Bieszczady. Alimenty? Bieszczady oczywiście. Tutaj ukryć się jest najłatwiej.
- Jak się piszesz? Kowalski! - Rechocze Waldek. - Tak się mówiło. Nikt ci swojego nazwiska nie zdradzał.
Razem pracowali. Razem mieszkali. Kryminaliści, dorobkiewicze, Bieszczadnicy. Tworzyli wybuchową mieszkankę. I do tego dochodził dynks.
- Nawet umarłego udawałem raz - wspomina Zygmunt. - Bo by mnie dobili! Wypłatę mi zaje...ali. Strzała z tyłu dostałem, na glebę padłem.
Usłyszał tylko: sprawdź czy dycha. Widział gwiazdy, korony drzew, księżyc. Oni wzięli go za nogi i wrzucili w pokrzywy. Mordobicie nikogo wtedy nie dziwiło
- Cud, że ja jeszcze po tej ziemi chodzę - wzdycha i spogląda przez okno. Dym bucha z kominów. Resztka piwa ląduje w szklance.
Bo bywało też tak, że z wypałów nie wracali. Tak jak Jurek, którego zgubił dynks. Pijany był tak, że wpadł do pieca. Stamtąd ratunku już nie ma.
Koc i do pieca spać
Każdego gnało w Bieszczady co innego, ale gnało ich wielu. Spali dawniej i po sześciu w jednym baraku. Dla niektórych miejsca nie starczało. Ci musieli przetrwać w pustych piecach.
- Jeden tu wzdłuż, a drugi obok, trzeci tu się mógł wcisnąć… - Julek gestykuluje wewnątrz pokrytego czarną sadzą pieca. - Kocami się przykryli i tak spali. Nawet po pięciu.
Najgorzej było zimą. Wtedy, jak przychodziły mrozy, to nie takie jak teraz. Bywało po -30 stopni. Jak śniegu napadło, to po pas.
- I weź śpij w takim baraku… Piecyk w środku był malutki. Ktoś papierosa zapalił, to się nie dało wytrzymać. Okna nie otworzysz.
Julka odróżniało od kolegów z baraku jedno: on był z tych prawdziwych. Bieszczadnik od pokoleń, a nie taki, co go skądś przygnało. On się kłócił w knajpach z tymi, co w jego lasy zjechali z całego kraju.
- Ja palę lepiej, ty ch…a umisz! Ty jesteś z Polski, a ja Bieszczadnik! - śmieje się, gdy mijamy puste piece.
Bieszczadnikiem można było zostać. Pod warunkiem, że przeszło się chrzest. Dynksem oczywiście. Kandydatowi polewano pełen kieliszek denaturatu. Jeżeli wypił cały – tak jakby to była wódka - był swój.
Cywilizacja? Dwa miesiące mogę bez
Jednak wypał to nie tylko alkohol, pieniądze i mordobicia. To morderczo ciężka praca. Przewalić trzeba tony drewna, a kilogramy węgla wybrać z pieca. I wreszcie przetrwać w środku lasu.
- Nie przejdziesz rano po bochenek chleba - kręci głową Zygmunt. - Raz byłem w takim miejscu, że ponad dwadzieścia kilometrów do sklepu mieliśmy.
Wtedy trzeba sobie radzić, a liczyć można tylko na siebie. Zygmunt upycha więc do baraku stosy konserw. Kompoty, a nawet wina robi sam. Chleb suszy, żeby dłużej leżał. Barak ogrzewa upchanym w rogu piecem.
- Ale chleb to kiedyś tygodniowy jadłem. I dobry był! - Stwierdza, po czym zamyśla się na chwilę. - Dwa miesiące cywilizacji mogę nie widzieć i przeżyję.
- Ludzi brakować nie będzie?
- Nie tęskni mi się za człowiekiem. Typ samotnika jestem. Ja pokochałem las, głuszę, spokój. Mam przyjaciół leśnych. Niedźwiadka, jelenia i wilka.
Jak musi do cywilizacji wrócić, to wsiada na skuter i jedzie do wsi. Rodzinę odwiedza od czasu do czasu. W tym roku był dwa razy, bo tylko wpatrzony w dym czuje się jak w domu. Radia słucha, więc wie, co się na świecie dzieje.
- To jest ostatnia ostoja… - wzdycha, bo jest ostatnim, który jeszcze w lesie mieszka. Reszta działa już sezonowo.
Żal w sercu pozostał
Do wsi Waldka jedziemy ciemną i wąską drogą. Mijamy znak: uwaga, ostoja niedźwiedzia. Zatrzymujemy się na wzniesieniu, skąd widać pordzewiałe piece. Zarastają chaszczami i giną w mroku przed stodołą.
- Jeden punkt tu był, drugi tam, niżej my tam palili też - opowiada, a jego głos niesie się echem po opustoszałej dolinie. - Po wypłacie się barana kupowało. Ty skrzynkę wódki, ja skrzynkę wódki, tańce i śpiewy. Niektórzy na akordeonie tak pięknie ciągli. Tato pobudował domy jednemu synowi, drugiemu, córce… - Zawiesza głos. - A dzisiaj nie ma nic z tego, nie ma nic.
W dole, między drzewami, przebłyskuje światło. Tli się w oknie jednego z baraków. - Tam stary wypalacz mieszka - Waldek zaciąga się papierosem.
Schodzimy, Waldek wali w drzwi, a ze środka uderza woń alkoholu. - Panie Andrzeju, wstajemy! - Nogą zgarnia walające się po podłodze puszki. Niedopita butelka wódki leży u wezgłowia. Tak niektórych dynks pokonał, gdy skończyła się robota.
Ale wszystkich wykończył tańszy węgiel ze wschodu. Teraz więcej płacą za drewno niż węgiel. Nikomu już nie opłaca się wypalać.
- Wczoraj byłem na złomie. Patrzę, a tam cztery beczki stoją. Tak człowiek myśli: tyle lat na tym palił, gdzie to się podziało… Jak ciężko było taką beczkę dostać – wzdycha.
Nawet do Julka na wypał nie dojeżdża już takie drewno, jak kiedyś. Do pieców ładuje odpadki z fabryki parkietu.
Zygmunta zaś nawiedzają turyści. Zdarza się, że całe wycieczki. - Pan tu naprawdę mieszka? - pytają zdziwieni, gdy mijają barak. - Niedźwiedzia się pan nie boi?
- Nie spodziewałem się, że na stare lata będzie mnie cały świat oglądał. Na tym kawałku zadupia - rzuca na pożegnanie.
A świat ogląda, bo bieszczadzka tradycja w starciu z rynkiem jest bezsilna. Kwestią czasu pozostaje, gdy ostatni piec trafi na złom.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl