Waszyngton potępia pacyfikację protestów w Libii
Sekretarz stanu USA Hillary Clinton potępiła użycie siły wobec demonstrantów w Libii, gdzie reżimowe wojska z pomocą najemników z obcych państw próbują ocalić dyktatorski reżim Muammara Kadafiego.
Sekretarz stanu nie wymieniła jednak z nazwiska przywódcy Libii Muammara Kadafiego ani nie wezwała go do ustąpienia. Przedstawiciele administracji prywatnie wyjaśniają, że stosunkowo powściągliwy ton oświadczenia szefowej dyplomacji wynika stąd, iż Waszyngton obawia się o bezpieczeństwo personelu ambasady USA w Trypolisie.
- Przemoc jest zupełnie nie do przyjęcia. Rząd Libii ponosi odpowiedzialność za to, co się dzieje i musi podjąć działania, aby położyć kres tej przemocy - powiedziała Clinton komentując wypadki w Libii.
- Jak zawsze, bezpieczeństwo i pomyślność Amerykanów jest naszym najwyższym priorytetem. Jesteśmy w kontakcie z wieloma przedstawicielami rządu libijskiego pośrednio i bezpośrednio i z innymi rządami w regionie, by próbować wpłynąć na przebieg wydarzeń w Libii - dodała.
Rzecznik Departamentu Stanu, Philip Crowley, powiedział, że próbuje się ewakuować mniej niezbędny personel ambasady USA, ale na razie nie udało się mu opuścić Libii.
Głos zabrał także demokratyczny przewodniczący senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, John Kerry. Wezwał on administrację do przywrócenia sankcji wobec Libii, zniesionych po wyrzeczeniu się przez Kadafiego terroryzmu i porzuceniu programu budowy broni masowego rażenia. Z takim samy apelem wystąpiła republikańska przewodnicząca Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów, Ileana Ross-Lehtinen.
W amerykańskiej telewizji przez cały wtorek pokazywano przemycone z Libii nagrania filmowe z demonstracji i walk na ulicach oraz przemówienie Kadafiego.
W kontekście kryzysu na Bliskim Wschodzie w USA przypomina się rewolucję islamską w Iranie. Bojówki studentów irańskich opanowały wtedy (jesienią 1979 r.) ambasadę amerykańską w Teheranie i wzięły dyplomatów jako zakładników.