Warzecha: "Mądry inwestor nie pakuje kasy w jedną inwestycję. Polska właśnie tak robi" (Opinia)© PAP/Newscom | Ron Sachs

Warzecha: "Mądry inwestor nie pakuje kasy w jedną inwestycję. Polska właśnie tak robi" (Opinia)

Łukasz Warzecha
14 czerwca 2019

"Jest pan wielkim przyjacielem Polski" – mówił do Donalda Trumpa prezydent Andrzej Duda. Miejmy nadzieję, że to jedynie dyplomatyczna kurtuazja, bo w polityce przyjaciół nie ma.

Jedynym przyjacielem prezydenta USA jest interes Stanów Zjednoczonych, tak jak jedynym przyjacielem polskiego prezydenta powinien być interes Rzeczypospolitej. Co nie znaczy, że te interesy nie mają części wspólnej.

Wizytę Andrzeja Dudy w USA część polityków i mediów opozycji zdyskredytowało od razu jako mało ważną, choć nie była to duża grupa, bo teza, że mamy do czynienia z mało istotnym spotkaniem jest nie do utrzymania. Z kolei obóz władzy tradycyjnie i sztampowo przedstawia wizytę jako niebotyczny, wiekopomny sukces. Jego prawo, zwłaszcza że mamy faktycznie do czynienia z bezprecedensową chyba liczbą decyzji, ważnych postanowień, deklaracji.

Trzeba jednak pomiędzy tymi skrajnymi postawami złapać równowagę, zaczynając od odłożenia na bok wszystkich pięknych emocji, w których Polacy tak się lubują, a na których mało kto gra tak umiejętnie jak Amerykanie. Kochamy być chwaleni, klepani po ramieniu, stawiani za przykład. Problem w tym, że w najgorszym przypadku płacimy za to swoją wolnością (jak w 1939 roku), a w najlepszym – żywą gotówką.

Możemy zyskać na partnerstwie z USA. A czy zyskujemy?

Stany Zjednoczone mają, owszem, w swojej polityce element idealizmu, który czasem objawia się mocniej, czasem słabiej, ale w czasie rządów Donalda Trumpa zdecydowanie wygasł. Dlatego wszelkie przemówienia o wielkiej przyjaźni, dozgonnej wspólnocie i miłości lub zdarzenia takie jak pierwszy od wielu lat pokazowy przelot myśliwca (w tym wypadku F-35) nad Białym Domem należy traktować jako miłe gesty, ale nic więcej. One nic nie kosztują. Amerykanom zależy na tym, żeby na relacjach z Polską zarobić finansowo i strategicznie. I zarabiają zdecydowanie – co oczywiście nie oznacza, że nie możemy zyskać również my. A czy zyskujemy?

Jedną sprawę, o której podczas wizyty prezydenta Dudy w Waszyngtonie była mowa, możemy od razu odłożyć na bok: wałkowaną od wielu lat kwestię zniesienia wiz do USA. To bezwartościowe paciorki. Podróże Polaków do USA są od wielu lat w skali innych wyjazdów, przede wszystkim do innych państw Europy, marginesem. Minęły czasy, gdy na Pięknej w Warszawie, gdzie mieści się wejście do działu konsularnego ambasady USA, całymi dniami wyczekiwały tłumy.

Dziś bywa to czasem około dwudziestu osób. Owszem, fakt, że Polska nadal nie trafiła do Visa Waiver Program (nawet przy większym niż wymagany maksymalny poziom odmów wiz, możliwe jest ominięcie tego kryterium w przypadku krajów o szczególnym znaczeniu dla USA), był od dawna dysonansem wobec wszystkich wzniosłych deklaracji o sojuszu. Ale co z tego? Zniesienie wiz jest symboliczne, lecz nie ma żadnego znaczenia dla interesów Polski. Jeżeli to właśnie ma ogłosić Donald Trump 1 września na Westerplatte, nie będzie to mieć większego znaczenia.

Tu dochodzimy do drugiej symbolicznej kwestii: bardzo prawdopodobnej wizyty prezydenta USA w Polsce z okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. W kategoriach miękkiej dyplomacji będzie to mieć swoje znaczenie, zwłaszcza w połączeniu z zapowiedzią zwiększenia obecności wojsk amerykańskich w Polsce. Można to będzie odczytywać jako sygnał, że Stany Zjednoczone nie pozwolą, aby Polska ponownie padła ofiarą obcej agresji.

Ten sygnał zostanie wzmocniony, jeśli Trump zdecyduje się w swoim wystąpieniu choćby oględnie wskazać potencjalnego agresora. Czy tak będzie czy też raczej prezydent USA pozostanie przy ogólnikach – zobaczymy. Warto będzie uważnie śledzić jego wystąpienie. Pamiętajmy jednak, że to kwestia, jako się rzekło, miękkiej dyplomacji, a nie konkretów.

Umowa, o której niewiele wiadomo

Najbardziej spektakularny punkt ustaleń to zapowiedź kupna myśliwców F-35. Gdy idzie o ich przydatność i przewagi nad starszymi, ale sprawdzonymi F-16 – ilu ekspertów, tyle opinii. Nie będąc specjalistą, nie sposób się wypowiadać. Warto jednak przypomnieć sobie, jak wyglądał zakup samolotów F-16. Wtedy, w 2002 roku, ogłoszono przetarg, w którym z samolotami Lockheeda konkurowały szwedzkie Gripeny oraz francuskie Mirage.

Wówczas ze strony zwolenników kupna F-16 pojawiał się argument, że Gripen to nowa, niesprawdzona konstrukcja, a F-16 niczym nas nie zaskoczy. Gdyby dziś ten argument powtórzyć, rozsądniejsze wydawałoby się kupno kolejnych F-16.

Tym razem nie mamy już przetargu, tylko jednoznaczną deklarację polityczną, ale to może i dobrze, bo na początku ubiegłej dekady i tak wiadomo było, że wybór jest polityczny. Dzisiaj nikt – z naszymi europejskimi partnerami włącznie – nie spodziewałby się, chyba że polski rząd, zwłaszcza ten, mógłby kupić samoloty myśliwskie innej produkcji niż amerykańska. Nie ulega też wątpliwości, że wszystkie samoloty produkcji sowieckiej, jakie jeszcze w polskich siłach powietrznych latają, trzeba szybko zastąpić nowymi. Nie tylko coraz bardziej archaiczne Su-22, ale też nowocześniejsze Mi-29.

Natomiast diabeł tkwi w szczegółach. Pierwsza kwestia, o której nic nie wiemy, to sposób finansowania zakupu, którego cena pójdzie w dziesiątki miliardów złotych. W przypadku F-16 uruchomiono specjalny program z odrębnym finansowaniem, więc zakup myśliwców nie obarczał części budżetu MON, przeznaczonej na inwestycje.

Jak będzie w tym przypadku? Nie wiemy. Zakup wprost z budżetu MON może być ogromnie ryzykowny i ostrzeżenia opozycji, że może to oznaczać szczupłość środków na inne przedsięwzięcia, miałyby wtedy sens. A potrzebujemy wielu rzeczy – choćby nowych okrętów podwodnych. A jeśli pieniądze miałyby pochodzić spoza budżetu ministerstwa, to kolejne pytanie brzmi: czy ich wystarczy, wziąwszy pod uwagę rozdęte do absurdu programy socjalne PiS?

Druga kwestia to pytanie, co właściwie kupujemy. Nie chodzi tylko o konkretną wersję F-35, ale też o to, czy kupimy "goły" samolot czy też wraz z nim dostaniemy wiedzę, technologię, słynne kody źródłowe – całą technologiczno-logistyczną otoczkę, która dopiero sprawi-łaby, że bylibyśmy pełnoprawnymi właścicielami maszyn. Tego też nie wiemy.

Stosunkowo najmniejsze wątpliwości budzi zwiększenie amerykańskiej obecności w Polsce. Znaczące, choć oczywiście nie jest to żaden "fort Trump". Cały czas chodzi jednak o dość prostą zasadę: aby atak na polskie terytorium był jednocześnie atakiem na amerykańskie siły. To wciąż nie daje stuprocentowej pewności co do zachowania sojusznika (rok 1975 i dramatyczna ewakuacja ostatnich oddziałów amerykańskich z Sajgonu), ale zwiększa nasze szanse.

Z drugiej jednak strony każe postawić kolejny raz pytanie, które pobrzmiewa gdzieś w tle całej wizyty polskich polityków w USA: czy Polska robi słusznie, stawiając wszystkie swoje strategiczne racje na jedną kartę. Być może to pytanie jest już dzisiaj puste, bo sprawy zaszły tak daleko, że właściwie nie mamy wyboru. Przynajmniej jeśli chodzi o obronność. Warto jednak pamiętać, że relacje z partnerami nawiązuje się również poprzez zakupy dla wojska.

Polska u początków rządów PiS skasowała kontrakt na francuskie Caracale. Stały za tym poważne racje, tyle że posunięcie zostało całkiem niepotrzebnie wykonane w arogancki sposób, bez jakiejkolwiek próby zachowania dobrych relacji. Kiepskie stosunki Warszawy z Paryżem są wciąż w części pokłosiem tamtej sytuacji. Pytanie brzmi zatem, czy w najbliższym czasie polska armia będzie mieć jakąś ofertę dla europejskich partnerów.

Zachowujemy się jak biedak, który wygrał milion i chce go pomnożyć

Tu dochodzimy do ostatniego elementu: memorandum w sprawie cywilnego wykorzystania technologii jądrowej. Mówiąc wprost – chodzi o budowę elektrowni atomowej. Takiej elektrowni potrzebujemy jak najszybciej. Rząd PO nie zrobił w tej sprawie nic poza zawiązaniem spółki celowej, która przepalała pieniądze. Ale dokładnie tak samo robi rząd PiS. Być może dopiero zobowiązanie wobec Amerykanów coś tu zmieni. Byłoby dobrze, ale zarazem pokazywałoby nas to jako kraj w gruncie rzeczy kolonialny, który sam nie jest w stanie podjąć ważnej decyzji w swoim interesie, a czyni to dopiero, gdy może na tym zarobić jego Wielki Brat zza oceanu.

Tylko że podpisując w tej sprawie memorandum z Amerykanami, uzależniamy się od naszego potężnego partnera jeszcze bardziej i zarazem zawężamy sobie drastycznie pole manewru w relacjach z innymi. Bowiem to właśnie sprzedaż Polsce technologii jądrowej była od jakiegoś czasu przedmiotem zainteresowania między innymi Francuzów, a także Chińczyków i Japończyków. Gdyby elektrownię mieli budować Francuzi, bardzo by to pomogło w naprawianiu złych stosunków. Chyba że ktoś uważa, że stać nas na złe lub bardzo złe relacje z jednym z najważniejszych krajów UE.

Po wizycie prezydenta Dudy w USA ta opcja – ale także bardzo ciekawa strategicznie opcja chińska – wydają się znikać. I tu już naprawdę trzeba postawić pytanie, czy musimy w każdej sprawie istotnej strategicznie, a zarazem mającej znaczącej finansowo, stawiać tylko na jednego sprzymierzeńca. Polska ma duży potencjał jako partner w przedsięwzięciach wielkiej wagi. Zręczna dyplomacja traktuje taki potencjał jak atuty, którymi żongluje się tak, żeby mieć dłużników w różnych miejscach. Jeśli jednak wszyscy wiedzą, że to, co najlepsze dostanie z zasady tylko jeden partner – nasza atrakcyjność maleje.

Państwo takiej rangi jak Polska musi być jak mądry inwestor. Mądry inwestor zaś nigdy nie pakuje wszystkich pieniędzy w jedną inwestycję, nawet jeżeli wygląda ona nadzwyczaj obiecująco. Część lokuje w akcjach, część w obligacjach, część w opcjach i tak dalej. My sprawiamy takie wrażenie, jakbyśmy byli biedakiem, który wygrał na loterii milion i który chce ten milion szybko pomnożyć, więc całą kasę pod wpływem emocji pakuje w genialną inwestycję w złoto.

Owszem, może się udać, ale najrozsądniejsze to nie jest.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)