PolskaWarszawskie piwo. Jasne, że jasne. I mocne...

Warszawskie piwo. Jasne, że jasne. I mocne...

W drugiej połowie XIX wieku warszawiacy byli przyzwyczajeni do picia piwa słabego - tzw. marcowego i szlacheckiego. Do czasu, kiedy na ich stoły trafiło produkowane przez Haberbusch, Schiele i Klawe mocne piwo bawarskie. Z potomkiem słynnych piwowarów Robertem Azembskim rozmawia Andrzej Dworak.

Warszawskie piwo. Jasne, że jasne. I mocne...
Źródło zdjęć: © WP.PL

19.03.2010 | aktual.: 22.03.2010 11:34

Mieszkał Pan w dzieciństwie w Paryżu?
Tak, jako całkiem mały chłopiec. Najlepiej pamiętam z tego okresu francuskie przedszkole, po którym biegały żółwie. Panie przedszkolanki wpuszczały do ogrodu różne, nieraz egzotyczne zwierzątka, chcąc zapewnić w ten sposób dzieciom kontakt z przyrodą. Mówiłem wtedy płynnie po francusku… Pamiętam też park i ulicę, przy której mieszkaliśmy - przy której telewizja polska wynajmowała mieszkanie dla swojego korespondenta.

W latach 1966-1971 był nim Mirosław Azembski, Pana ojciec. Była też z panem mama?
Mieszkaliśmy w Paryżu w trójkę - ojciec, mama Julitta i ja.

Tata był bardzo znanym dziennikarzem. Chciał, żeby Pan też wybrał ten zawód?
Jakiś wpływ na to, że po latach zostałem dziennikarzem, pewnie miał, ale nigdy mnie do tego wprost nie zachęcał. Mówił raczej, że to trudny, stresujący i niezbyt popłatny w porównaniu z niektórymi zajęciami zawód. Podsuwał mi natomiast lektury, nie tylko rozmaite wywiady i reportaże, także z prasy francuskiej, ale miałem dostęp do praktycznie niecenzurowanych biuletynów specjalnych PAP, które pozwalały mi lepiej rozumieć ówczesną rzeczywistość.

Jak tata traktował PRL?
Ojciec, chociaż był znaną postacią za PRL, miał zdrowy dystans do ideologii. Charakteryzowało go przy tym ironiczne poczucie humoru, które jednym się podobało, a innym nie. Starał się jak najlepiej wykonywać zawód dziennikarza specjalizującego się w sprawach międzynarodowych, także reportażysty. Wydaje mi się, że jego sympatie były po stronie umiarkowanych sił PZPR. Nie przyjął jednak propozycji zostania ministrem w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Później sympatyzował z opozycją, utrzymując kontakty z KOR. Od polityki zawsze jednak wolał pisanie reportaży i książek. Wydał ich w sumie kilkadziesiąt - m.in. z Francji, Włoch i Ameryki Łacińskiej.

Na to też musiał mieć przyzwolenie władz...
Miał je. Zapewne okupione takimi sytuacjami, jak zapamiętana przeze mnie w czasie wspólnej wakacyjnej podróży do Domu Dziennikarza w Kazimierzu nad Wisłą. Podjechaliśmy samochodem do jakiegoś ośrodka ze szlabanem i wartownikiem i pamiętam trzech podpitych facetów, którzy byli bardzo niesympatyczni w stosunku do taty - jakby chcieli go do czegoś skłonić, namówić. Nie bardzo rozumiałem jako młody chłopak, o co chodzi, a tata dążył do jak najszybszego zakończenia tej rozmowy. To w moim pojęciu jedyna taka sytuacja kontaktu ze służbami, jaką miał ojciec. W każdym razie, grono jego przyjaciół stanowili zgoła inni ludzie - Karol Małcużyński, Lucjan Wolanowski, Stanisław Schoen-Wolski, Andrzej Zawisza, "Misio" Żeromski, Zygmunt Broniarek i wielu innych. Większość tych wspaniałych pisarzy i utalentowanych publicystów też już nie żyje.

Skąd pochodzą Azembscy?
Prawdopodobnie z Tatarów. Na to wskazuje nazwisko, które może być przekształceniem tatarskiego Azus lub Azos. Generalnie, ze strony taty była to rodzina wojskowa, związana z Legionowem. Pradziadek, dziadek - wszyscy wojskowi. Ojciec nie kontynuował tej tradycji.

Z kolei przodkowie Pana ze strony mamy, Julitty z domu Schiele, to przemysłowcy...
Tak, przybysze z Niemiec, z księstwa Reuss w Saksonii, ale na początku trudno było ich nazwać przemysłowcami, ponieważ Borhardt Schiele, mój praprapradziadek, który jako pierwszy przyjechał pod koniec XVIII wieku do Warszawy, był szewcem. Nie mówił po polsku, ale ma grób na cmentarzu ewangelicko-augsburgskim przy ul. Młynarskiej. Bardziej na miano przemysłowca zasługuje już jego urodzony w Warszawie w 1817 roku syn Konstanty, który rozpoczął działalność od wytwórni powozów.

Jednak to nie powozy stały się podstawą dobrobytu rodziny...
Ten zawdzięczali moi przodkowie piwu. Konstanty pracował przez jakiś czas w małym browarze spółki Schöffer i Glimpf, a w 1846 roku wraz z innym byłym pracownikiem spółki, Błażejem Haberbuschem, kupili ten browar z pomocą teścia Błażeja Henryka Klawe. W ten sposób powstała firma "Haberbusch, Schiele i Klawe", firma rodzinna. Zakłady mieściły się na terenie dzisiejszej Woli, z grubsza rzecz biorąc tam, gdzie były Browary Warszawskie, czyli przy Grzybowskiej. Początkowo był to browar trzech wspólników. Później doszli nowi akcjonariusze. Właściciele i ich rodziny szybko też się polonizowali, dostosowując do realiów. Z biegiem lat browar wyrósł na jeden z największych w Europie.

Jak doszło do takiego rozwoju? Początki wcale nie były łatwe...
Warszawiacy byli wówczas przyzwyczajeni do słabego piwa, do produkowanego przez "Haberbuscha, Schielego i Klawe" piwa bawarskiego - mocnego jasnego - musieli więc dopiero przywyknąć. Na ulicach śmiano się z nazwy browaru, trawestując ją na "Oberwusa, Szelmę i Kulawego", w czym zapewne miała swój udział konkurencja, bo generalnie piwowarstwo było złotym interesem. Kiedy w 1865 roku z firmy odchodził Klawe, spłacono go zawrotną sumą 280 tys. rubli. Natomiast mieszkańcy Warszawy nabierali smaku na piwo bawarskie dzięki kolejnym zakładanym przez browar ogródkom.

Drugie pokolenie właścicieli i szefów "Haberbuscha i Schiele" to Pana pradziadek Kazimierz, jego brat Feliks i trzej synowie Błażeja Haberbuscha. Czym charakteryzował się ten etap rozwoju firmy?
To był rozwój godny doby rewolucji przemysłowej, który cechowała modernizacja i rozbudowa. Wprowadzono najnowsze maszyny parowe i inne nowinki techniczne. Na dużą skalę rozpoczęto też produkcję sztucznego lodu, co umożliwiało właściwe przechowywanie zapasów. Piwo "Haberbusch", bo taka była nazwa trunku, wędrowało specjalnymi wagonami przystosowanymi do jego przewozu, nie tylko na krańce Królestwa Polskiego i Cesarstwa Rosyjskiego, ale też do Niemiec i do wielu innych krajów Europy oraz na Daleki Wschód. Przed rokiem 1900 Towarzystwo Akcyjne Browaru Parowego i Fabryki Sztucznego Lodu "Haberbusch i Schiele" kupiło dwie ciężarówki, co było naprawdę sporą i kosztowną nowością. Przy browarze była ochronka dla dzieci i szkoła elementarna, kuchnia dla pracowników, kasa oszczędnościowo-pożyczkowa i gabinet lekarski ze stale dyżurującym chirurgiem.

Tak powstawała wielka fortuna Schielów...
Wszystkich udziałowców - rodzin Lampe, Czarkowskich, Oppenheimów, Reychów, Machlejdów, Bogusławskich, Patzerów, Jungów, bo z czasem, po pierwszej wojnie światowej, utworzono Spółkę Akcyjną Zjednoczonych Browarów "Haberbusch i Schiele", w skład której weszły mniejsze browary. To właśnie wtedy powstał wielki teren spółki przy Grzybowskiej, ale i parcele w innych częściach miasta, a także w Białymstoku, Kaliszu, Łodzi, Ciechanowie. A jeśli mówimy o fortunach, to w 1931 roku zysk netto spółki wyniósł prawie 3 mln złotych. Kto zna przedwojenne realia, ten wie, jaka to była góra pieniędzy, ale większość z tej kupki szła ponownie na inwestycje.

Doszliśmy już w tej opowieści o Schielach do czasów Pana dziadka Aleksandra, który był przemysłowcem o interesujących horyzontach...
Był wyjątkowym człowiekiem. Dziadek pełnił w spółce rolę dyrektora administracyjnego, ale miał duszę sportowca i artysty. Nawet niewiele opowiadał mi o browarze… Dzięki możliwościom, jakie miała rodzina, Aleksander i jego brat bliźniak Kazimierz zostali wysłani na studia do Wiednia. Dziadek studiował architekturę. Tutaj obaj bracia zachwycili się Alpami, sportem narciarskim i wspinaczką. Robili nawet dość odważne jak na owe czasy wejścia na Gross-glockera i inne szczyty, a po zakończeniu studiów, około 1910 roku przenieśli miłość do gór na Tatry.

Odkrywali - jak wielu innych warszawiaków - Zakopane…
Dziadek Aleksander jeździł czasem do Zakopanego choćby na jeden dzień, żeby odetchnąć tamtejszym powietrzem i atmosferą rodzącego się ośrodka narciarsko-kulturalnego. Tam zbierała się bardzo ciekawa socjetka, elita. Tam się wszyscy znali - przyjezdni i miejscowi, stare rodziny góralskie. Górale uczyli przybyszów, jak chodzić po Tatrach. Obaj bracia bardzo pokochali Zakopane. Kazimierz zamieszkał tam na stałe w willi "Mazowiecka", otworzył pierwszą w Polsce wytwórnię nart na ul. Kasprusie. A dziadek już w 1920 roku zaprojektował i wybudował pierwszą w Polsce skocznię narciarską w dolinie Jaworzynce. Współpracował przy projektowaniu i budowie schroniska "Murowaniec".

Obydwaj byli sportowcami. Mieli jakieś sukcesy?
Byli narciarzami i taternikami. Brali udział w około 140 zawodach slalomowych, zjazdowych i w skokach, a w czołówce mieścili się ze 40 razy. Nieźle też się wspinali, robiąc niektóre pierwsze przejścia w Tatrach.

Znali Witkacego?
Naturalnie, wspólnie uczestniczyli w różnych zakopiańskich zabawach. Do grona ich przyjaciół należeli też m.in.: Rafał Malczewski, syn Jacka, którego dziadek uczył wspinaczki, Karol Stryjeński - rzeźbiarz, Nula Szymanowska - córka Karola Szymanowskiego, Ferdynand Goetel - pisarz, Henryk Bednarski - znany narciarz, Mieczysław Świerz - najwybitniejszy taternik lat 20., Józio "Opcio" Oppenheim - szef ratowników górskich. I górale: Klimek Bachleda, Jędrzej Marusarz… W tym roku ukaże się książka Aleksandra Schiele "Artyści i góry. Na wielu drogach minionych czasów", która opisuje te przyjaźnie.

A jak rodzina Schiele przeżyła okupację?
Browar funkcjonował doskonale, bo hitlerowcy nie za bardzo wtrącali się do zarządzania firmą, która dostarczała wielkie ilości piwa do Niemiec. Naturalnie, dziadek dostał propozycję zostania volksdeutschem, ale odmówił. Natomiast w browarze zatrudniał fikcyjnie członków AK, którzy dzięki temu mieli legalne zatrudnienie. Przez zakamuflowaną dziurę w murze w jednym z pomieszczeń przy ul. Ceglanej podawano żywność na teren getta. W głębokich suterenach za składami lodu przechowywano broń i amunicję, na terenie browaru odbywały się ćwiczenia żołnierzy AK - do AK należał także syn Aleksandra, Jerzy.

Obaj zostali aresztowani...
Tak, aresztowano ich nocą w październiku 1943 roku. Przesłuchiwano w alei Szucha, a potem posadzono na Pawiaku - już osobno. Dziadka wykupiono z pieniędzy wspólników po dwóch tygodniach. Sam zaczął organizować wykupienie syna, ale popełnił błąd. Po prostu suma okupu - okrągły milion - była za duża, ludzie szeptali o niej na mieście i w końcu jeden z zawistnych gestapowców spoza układu napisał o tym do szefa SS. No i przyszło pismo podpisane przez Himmlera, żeby Jerzego rozstrzelać, żeby to stanowiło odstraszający przykład dla tych osób niemieckiego pochodzenia, które uważają się za Polaków i nie chcą podpisać reichslisty. Dziadek znalazł nazwisko syna na plakatach rozstrzelanych, razem z innymi członkami oddziału Jerzego. Nie wiadomo, gdzie go pochowano.

Jak ułożyły się losy rodziny Schiele po wojnie?
Browar zabrano, zabrano też parcelę po zburzonym pałacyku rodzinnym przy alei Róż 5, ale dziadkowi pozwolono pracować na stanowisku kierownika administracyjnego w upaństwowionym browarze. Pracował też jako architekt przy odbudowie Warszawy. Dużo bardziej dramatyczne przeżycia miała moja mama Julitta, której pierwszy mąż - później wyszła drugi raz za mojego tatę - uciekł do Niemiec. Mama chciała pojechać do niego, więc zdobyła fałszywy paszport, ale na granicy nastąpiła wpadka. Została aresztowana z zarzutem szpiegostwa. Siedziała nawet w celi śmierci na Rakowieckiej. Dzięki wysiłkom ojca i m.in. Żydów oraz znanych artystów, którym pomagał w czasie okupacji, udało się uzyskać dla mamy przedterminowe zwolnienie.

Jest Pan protestantem?
Luteraninem. Ojciec był ateistą, ale ze strony dziadka i mamy to jest rodzinna tradycja.

Rodzina Schiele odzyskała swoje własności?
Browaru ani terenów po nim odzyskać się dotąd nie udało, podobnie jak parceli przy alei Róż, chociaż w jej hipotece jako jedyna właścicielka figuruje Julitta Schiele-Azembska. To są wciąż bardzo trudne sprawy, ale staramy się nie żyć przeszłością.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)