Warszawski "bombiarz" ciągle na wolności
Rok temu Warszawę sparaliżowało kilkanaście
atrap bomb. Do dziś nikomu nie postawiono zarzutów w tej
tajemniczej sprawie - pisze "Metropol".
100 tys. złotych nagrody za pomoc w ujęciu sprawcy - które zaoferował ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński - do dziś nie zostało wypłaconych. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Nie pomógł nawet plakat z podobizną podejrzanego oraz portret psychologiczny.
Psycholodzy z komendy stołecznej uznali, że odpowiedzialnymi za podłożenie atrap są przynajmniej dwaj mężczyźni w wieku 17-25 lat, którzy w ten sposób pragnęli zaistnieć wśród znajomych. Mieli oni przeżyć zawód ze strony rówieśników w związku z ujawnieniem swojej orientacji seksualnej lub poglądów politycznych.
Jak przyznał rzecznik stołecznej policji, nadkom. Mariusz Sokołowski, portret psychologiczny sprawców obowiązuje do dziś. To kardynalny błąd, takich wersji portretów powinno być kilka i należy je w trakcie uzyskiwania nowych informacji cały czas modyfikować- dziwi się były antyterrorysta Jerzy Dziewulski. Jego zdaniem sprawa atrap bombowych jest bezprecedensowa.
Ktoś, kto podłożył bomby w tylu miejscach, musiał czuć się bardzo pewnie, być może czuł, że ktoś mu daje mocne wsparcie. Jeżeli byłby to fanatyk albo szaleniec, chciałby na pewno powtórzyć swoją akcję, a tu kamień w wodę, nie ma po sprawcy śladu - mówi Dziewulski.
Jeszcze więcej podejrzeń ta sprawa wzbudza u publicysty "Polityki" Piotra Pytlakowskiego. Nie ujęto sprawców tej akcji, ponieważ nie ma takiej woli ze strony prowadzących śledztwo, policji i prokuratury. Eksperci, z którymi rozmawiałem, byli zgodni, że nie mogli jej przeprowadzić amatorzy- twierdzi Pytlakowski. Nie wiem, czy było to celem sprawców, ale ta akcja wylansowała prezydenta Kaczyńskiego jako osobę niezwykle skuteczną - dodaje.
Zarówno policja, jak i prokuratura zapewniają, że śledztwo trwa, ale nie chcą udzielać informacji. Na razie nie widać jednak żadnych jego efektów. (PAP)