Warszawa. Tragedia w Parku Szczęśliwickim. "Teren trzeba zagrodzić i koniec"
W Parku Szczęśliwickim w sobotę doszło do tragicznego wypadku. 12-letni chłopiec, zjeżdżając z górki, uderzył niefortunnie głową w ławkę. Został przetransportowany do szpitala, gdzie zmarł. Okoliczni mieszkańcy są poruszeni tragedią. Mówią, co zrobić, aby nie doszło do następnych.
W poniedziałek na niewysokiej, ale stromej górce, gdzie doszło do tragedii, nie ma nikogo. Nieliczni rodzice z dziećmi kierują się w stronę głównego stoku przy nieczynnym wyciągu narciarskim. Przy ławce, o którą uderzył chłopiec, palą się trzy znicze. Jednak wszyscy, którzy przyszli do parku, słyszeli o tragedii.
Pani Dorota jest mamą czteroletniego Oliwiera i dwuletniej Julii. Jak mówi, górka jest bardzo niebezpieczna, a sama wybiera niższe miejsca ze względu na wiek dzieci.
- Mieszkam w okolicy. Na sanki przychodzę codziennie, a nawet dwa razy dziennie, ale nie tu, tylko na główną górkę przy placu zabaw. W tym miejscu nie zjeżdżałam, bo bardzo się boję. Tu jest bardzo niebezpiecznie ze względu na mur przy kościele. Niestety teraz wszyscy się ucieszyli, że spadło więcej śniegu. Są tłumy ludzi, w weekend i w dni powszednie. Trzeba uważać, żeby nie było kolizji na stoku – opowiada.
O tragedii dowiedziała się w sobotę. - Wyszliśmy z mężem i maluchami na sanki. Jak zobaczyłam radiowóz i taśmę, od razu pomyślałam, że coś się stało. Niestety czasem trzeba trochę pomyśleć, bo to jest miejsce wyjątkowo niebezpieczne. Dziwiłam się, że rodzice pozwalają dzieciom tutaj zjeżdżać. Dorośli też zjeżdżali – mówi. - Ja dzieci samych nie puszczam, bo są za małe. Mąż biegnie ze sznurkiem z jednym dzieckiem, ja z drugim. Bardzo współczuję rodzicom. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego, a jednak się stało – mówi pani Dorota.
Pani Wanda i pani Agnieszka idą razem z dziećmi na sanki w stronę głównego stoku. Oliwier i Staś mają ma po pięć lat, Jerzyk osiem. - Jak dzieci jeździły na sankach, to zawsze człowiek się bał, ale nie aż tak. Wiadomo, że dziecko może sobie nabić guza. Zawsze chodziliśmy właśnie na tę górkę, na której doszło do tragedii. Teraz przestaniemy tu przychodzić – mówi pani Wanda. Dodaje, że ma też 16-letnią córkę. - Oczywiście zdarzało się, że któraś z nas się wywaliła, albo przywaliła w jakieś drzewo. Malutkich dzieci się pilnuje. To był 12-letni chłopiec. Takich dzieci nikt nie pilnuje – dodaje. Pani Wanda wskazuje na miejsce, gdzie doszło do tragedii i zaznacza, że najbardziej newralgiczne są dwie ławki. - I tak nikt teraz nie siada, bo jest zimno. Można je zabezpieczyć np. starymi oponami – namyśla się.
Pani Agnieszka podkreśla, że od kiedy pamięta, chodziła jeździć na drugą stronę. - Tamten stok jest dłuższy i nie ma przeszkód. Jedyną przeszkodą są inni ludzie. Teraz jest też inny rodzaj sprzętu – ścigacze. Na ścigaczu niedawno był wypadek. Kiedyś wszyscy jeździli wolniej. Mieszkam tutaj od 44 lat. Pierwszy raz się o czymś takim dowiedziałam – relacjonuje.
Zdaniem pani Agnieszki trzeba postawić znak informujący o zakazie zjazdu, tak jak na jeziorku jest znak: "Zakaz kąpieli". Jak twierdzi, znak daje do myślenia.
Pani Wanda uważa, że sam znak zakazu nikogo nie zatrzyma. - Jakby tu zrobili tablicę albo pomnik, że na tej ławce dziecko się zabiło to tak, ale sam zakaz? Daje do myślenia tylko tyle, że jak go złamię, mogę zapłacić karę. Co innego, gdy mam świadomość, że tu się stało coś poważnego – zaznacza.
Dodaje, że po wypadku policja była zabezpieczyć ślady. - Myślałam, że przyjechali rozgonić ludzi. Jak przyszłam, prawdopodobnie ten chłopczyk już nie żył. Policja zabezpieczała miejsce, zakładali taśmę, ale obok dzieciaki dalej zjeżdżały. Nikt im nie zwrócił uwagi, policji przy nich nie było. Byłam zdziwiona. Skoro był śmiertelny wypadek, powinni postawić jakąś informację, żeby ludzie mieli świadomość, czym ryzykują. Jak wczoraj szłam wieczorem, dwóch dorosłych chłopaków zjeżdżało głową w dół. Mówię im: "Co będzie, jak uderzycie w drzewo? Przecież tu chłopiec zginął". A oni na to: "dziękujemy pani, dziękujemy". I dalej zjeżdżali. Wczoraj była też inna karetka pogotowia. Siedmioletnia dziewczynka chyba uderzyła w mur przy kościele – opowiada.
Pan Grzegorz z 3,5-letnim Kubą zmierza w stronę głównego stoku. - Nie jest bezpiecznie ze względu na liczbę osób, które są tu w weekend. Rodzice nie pilnują dzieci, które zjeżdżają "na krechę". W tym miejscu nie ma żadnych zakazów. Tylko rozsądek nakazuje, żeby stąd nie zjeżdżać, albo zjeżdżać z taką prędkością, żeby móc zahamować. Tu jest murek, są latarnie, ławki – denerwuje się.
Grupka emerytów zbiera się obok ławki, przy której doszło do tragedii.
Pani Teresa uważa, że skoro dziś nie ma dzieci, alejka powinna być posypana piaskiem. - Sama wczoraj odskoczyłam przy płocie od sanek, które zjeżdżały. Było tak dużo dzieci i kibiców, że nie można było przejść – mówi pani Teresa. Dodaje, że policja zagrodziła to miejsce, kiedy na wiosnę nie można było wchodzić do parków i lasów. – Jak wtedy tu przyszłam, żeby się przejść, to mało tego, że wszystko było oklejone policyjną taśmą, to jeszcze na mostku stał radiowóz –relacjonuje.
Zdaniem pana Ryszarda "miejsce powinno być zagrodzone i koniec". - W soboty i niedziele będzie to samo. W tym miejscu jest najwyższy zjazd i jest najbardziej niebezpiecznie. Na zimę ławki powinny być stąd zabierane. Drzewa też trzeba zlikwidować. Inaczej dzieci się nie uchroni. Dzieci wszędzie wejdą – dodaje.
Teren, na którym doszło do zdarzenia, podlega Urzędowi Dzielnicy Ochota. - Analizujemy, jakie można podjąć kroki, żeby szybko zabezpieczyć to miejsce, w którym doszło do wypadku. Nie po to, by można było jeździć bezpiecznie, tylko odwrotnie, by uniemożliwić w tym miejscu jazdę na sankach – powiedziała w poniedziałek WP Monika Beuth-Lutyk, rzecznik prasowy Urzędu Dzielnicy Ochota w Warszawie.