RegionalneWarszawaPowstanie Warszawskie. Dzieci bez dzieciństwa

Powstanie Warszawskie. Dzieci bez dzieciństwa

Nie miały na ramionach biało-czerwonej opaski, nie miały broni w małych dłoniach, nie biegały wśród ruin w za dużych zdobycznych hełmach. Obraz roześmianego malucha, który ramię w ramię walczy w okopach z dorosłymi to filmowy obraz, który przysłania istotę powstańczego dzieciństwa. Usiłowały przeżyć, zdobyć cokolwiek do jedzenia dla siebie i bliskich, przetrwać, choć nawet nie wiedziały, co to znaczy i że to robią.

Powstanie Warszawskie. Gorzkie dzieciństwo, które kładło się cieniem na całe życie
Powstanie Warszawskie. Gorzkie dzieciństwo, które kładło się cieniem na całe życie

Starsze dzieci próbowały pomóc dorosłym w walce, raczej nie mając pojęcia o tym, że wszystko co robią, może kosztować życie. Nic dziwnego, że bywały największymi bohaterami - nie wiedziały co stawiają na szali, niewiele nawet często wiedziały o śmierci. Były dziećmi.

Jednak walka z bronią w ręku to bujda. Powstańcy mieli jej tak mało na początku zrywu, była tak pożądanym wyposażeniem bojowym, że niemożliwe jest, by wręczali ją kajtkom. Liczył się też każdy nabój, a strzelanie to nie zabawa.

Ale najwięksi spryciarze zdobywali czasem uzbrojenie na własną rękę. I patriotycznej postawy nie sposób odmówić wielu z nich. Dzieci, którym los i dorośli zabrali dzieciństwo, szybko wiedzą, kto swój, kto wróg, i do czego zdolny jest ten ostatni.

Opowieści małych warszawiaków, których wciągnęła machina historii, jaka przemieliła miasto w 1944 roku, mają często wspólną cechę. Dzieci najczęściej kłamały co do swojego wieku - do walki powstańcy angażowali dopiero dwunastolatków. Ale nawet pomoc kilkulatka mogła okazać się na wagę złota. Umiały zdobywać jedzenie, znały topografię terenu, wiedziały, co w trawie piszczy, mogły dostarczyć meldunek sprytnie lawirując w ruinach, które traktowały jak place zabaw. Te dzieci - dziewczynki i chłopcy, dla których - jeśli przeżyli - wybuch powstania było tylko ekscytującym, przygodowym wstępem pełnym zmian, musieli przejść potem koszmar niewyobrażalny. Tym potworniejszy, gdy te relacje czyta się przez pryzmat świata dzisiejszych dziesięciolatków.

Tosia

Teodozja Maria Hankiewicz z domu Wiśniewska urodziła się w 1933 roku. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, mieszkała na Ochocie przy ulicy Kopińskiej 1a mieszkanie 52, ale już kilka dni później trafiła stamtąd prosto do piekła.

- Do szkoły nie chodziłam. Musiałam pomóc rodzinę utrzymać. Od ósmego roku życia, od 1940 roku, handlowałam gazetami. Powstanie zastało mnie na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich właśnie podczas tego zajęcia. Miałam jedenaście lat i cztery miesiące. My wiedzieliśmy, że wybuchnie powstanie, bo nam mówili powstańcy, że jak mamy gdzie, to żebyśmy wyjechali, że to potrwa 48 godzin. Ale my nie mieliśmy dokąd wyjechać, bo matka nie miała żadnej rodziny, była sierotą, ojciec też nie miał rodziny - opowiadała pani Tosia.

Minęło zaledwie kilka potwornych dni, w których powstanie pokazało, czym jest prawdziwy horror. Dziewczynka przeżywa ewakuację, którą przeprowadzają dzikie żołnierskie hordy, gotowe odcinać palce, z których nie da się zdjąć złotej obrączki. A Tosi jeszcze po wyzwoleniu śnił się chleb, wyrwany jej przez żołnierza i rzucony na ulicę prosto pod nadjeżdżający czołg.

4 sierpnia wieczorem wszyscy wygnani z tego kwartału Ochoty trafili na Zieleniak. Co to za miejsce, wie każdy, kto poznał historię Powstania Warszawskiego, nawet pobieżnie.

- Myśleliśmy, że nas tam wszystkich rozstrzelają. Nie wiedzieliśmy, co się stanie. Jak nas wpędzili, na Dickensa, za tymi murami, stały działa. Jak zaczęły walić, to wszyscy padli. Tak leżeliśmy do rana. Nawet się nikt nie ruszył. Leżeliśmy na tych kamieniach, bo tam na Zieleniaku były kocie łby. Nie było wody. Do starych ludzi strzelali, dziewczyny gwałcili, nawet takie jak ja - opowiadała Tosia.

To, co dziewczynka widziała na własne oczy, to opowieść, której nie da się czytać bez najwyższych emocji. To bestialstwo, na które nie ma słów. Pani Tosia mówiła, że pamięta wszystko. W jej głowie utrwaliły się straszne obrazy, potworne zdarzenia, ludzkie okrucieństwo.

Rodzina trafiła do Pruszkowa, potem wywieziono ich do Łowicza. Po wielu trudach i tułaczce rodzina wróciła na Kopińską. Wszystkie cztery piętra domu były spalone i zburzone. Musieli znaleźć nowy dom.

Dzieciństwo Tosi zabrała wojna. A potem chodziła odgruzowywać Warszawę. Jej opowieść, zarejestrowana w ramach programu Muzeum Dulag 121, nie jest na szczęście jedynym śladem pamięci po niej. Pani Tosia umarła w 2021 roku. Bliscy żegnali niezwykłego, ciepłego, pogodnego, dobrego człowieka. Jej wstrząsająca relacja potwierdza jedynie, że trzeba wielkiej siły, by stracone dzieciństwo nie zniszczyło życia.

Jacek

Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, Jacek Czajewski miał osiem lat. Mieszkał z rodzicami na Woli przy ul. Leszno. Jego wojna potrwała zaledwie tydzień. 7 lub 8 sierpnia rodzina została wypędzona z domu i pognana do pruszkowskiego obozu przejściowego. Zanim to jednak nastąpiło, mały Jacek stawał oko w oko ze śmiercią.

Już więc w pierwszych dniach Powstania chłopiec zrozumiał, że to już nie zabawa, a śmierć będzie czaiła się w pobliżu. - Ojciec kazał mi złożyć i zabrać do mieszkania leżak stojący na balkonie od strony ulicy. Nagle usłyszałem, że coś uderzyło o ścianę domu na wysokości mojej głowy, kilkadziesiąt centymetrów ode mnie i zobaczyłem odpryskujący od ściany tynk. To strzelał niemiecki snajper z wieży kościoła na Nowolipkach, jedynego ocalałego budynku, królującego nad morzem gruzów zburzonego getta. Nie trafił, ale sam fakt oddania strzału do będącego jeszcze dzieckiem cywilnego mieszkańca, którego musiał wyraźnie widzieć z odległości ok. 400 metrów przez lornetkę czy lunetę snajperskiego karabinu, daje najlepsze świadectwo „rycerskości” niemieckich żołnierzy - opisywał mężczyzna.

Aż przyszedł dzień, gdy wróg przyszedł po mieszkańców kamienicy. - W naszej kuchni, na palącym się gazowym palniku pozostał prodiż z piekącym się chlebem, a nas popędzono nas w stronę ulicy Solnej. Przed nami ustawiono karabin maszynowy, przy którym położyli się dwaj żołnierze montując taśmę z nabojami. Rodzice widząc, że będziemy rozstrzelani, wepchnęli mnie za siebie. Pewnie chcieli odsunąć ode mnie choć na chwilę moment śmierci lub zaoszczędzić mi widoku przygotowań i świadomości tego, co ma nastąpić. Ale szalejące za nami płomienie tak poczęły nagrzewać mi plecy, że nie mogłem wytrzymać i przecisnąłem się przed rodziców. Wówczas zobaczyłem, jak do gotujących się już do oddania serii żołnierzy podbiegł jakiś oficer, począł machać rękami i coś krzyczeć. Żołnierze podnieśli się, zabrali karabin, a nas popędzono dalej i kazano wejść do kościoła Karola Boromeusza na ulicy Chłodnej - po raz kolejny chłopiec popatrzył śmierci w twarz.

Rodzina trafiła do transportu. Już w drodze rozdzielono ich. Ojciec trafił do Gross-Rosen. Ale mama nie poddała się. Wraz z synem uciekła z piekła, desperacko przeskakując ogrodzenie. W Grodzisku Mazowieckim udało im się doczekać wyzwolenia.

Jacek Czajewski, urodzony 21 czerwca 1936 w Warszawie, zmarł w 2017 roku. Był wybitnym specjalistą z dziedziny elektrotechniki i miernictwa elektrycznego, profesorem nadzwyczajnym Politechniki Warszawskiej i jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej, działaczem żeglarskim. Żeglował od 1949 roku. Pływał na Pogorii, pracował w Szkole pod Żaglami. Napisał kilkadziesiąt podręczników dla żeglarzy. Spoczął na cmentarzu Bródnowskim.

Jego wspomnienia również pozostały z nami dzięki dokumentacji, stworzonej przez projekt "Lista Pamięci" Muzeum Dulag 121. Muzeum nieustająco prosi o kontakt każdą osobę, która znalazła się w 1944 roku w pruszkowskim obozie, żyjących krewnych i wszystkie osoby mających informacje o losach więźniów. Każda opowieść to kolejne dzieje warszawiaków, którzy przeżyli Powstanie Warszawskie i trafili do tego miejsca. A każda ujawniona historia to szansa na uzupełnienie listy więzionych i poznanie ich dramatycznych losów.

Źródło artykułu:wawalove.pl
warszawapowstanie warszawskiedzieci
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)