InnowacjeWalka z radarami

Walka z radarami

W Ustroniu Morskim na nowotwory umierają mężczyźni w sile wieku. W Głobinie koło Słupska – podobnie.
Rak zbiera tam śmiertelne żniwo dziwnie często.
Co łączy te dwa miejsca? Odpowiedź jest prosta...

Walka z radarami
Źródło zdjęć: © AFP

17.11.2005 | aktual.: 17.11.2005 09:28

Głobino, wieś pod Słupskiem, leży około kilometra od wojskowej stacji radarowej. Mieszkańcy wsi walkę z radarami rozpoczęli 20 lat temu. W latach 80. prosili, pisali podania, żeby wojsko postawiło chociaż siatkę ochronną między wsią a jednostką wojskową, ale ówczesny sekretarz partii nie palił się do konfliktu z armią.

– Ludzie u nas wciąż chorują – mówi sołtys Zbigniew Gabriel. – Majewski umarł na ziarnicę złośliwą, mąż Skwierawskiej na raka, u jej syna podejrzewali białaczkę, syn Moskwy miał torbiel kości, Kuźna też zmarł na raka. Prawie same wdowy teraz tu mieszkają. Ale kogo to obchodzi? Wojska nikt nie ruszy.

Na początku lat 90. na prośbę mieszkańców Przemysłowy Instytut Telekomunikacji z Warszawy przeprowadził badania, które wykazały, że w Głobinie zostały przekroczone dopuszczalne normy. Bezpieczna dla zdrowia gęstość fal wynosi 0,25 W/m, a w Głobinie przy niektórych zabudowaniach przekraczała 3,9 W/m. W przypadkach promieniowania elektromagnetycznego określone są strefy ochronne. W pierwszej mogą przebywać jedynie pracownicy obsługujący radary. W drugiej można przebywać do ośmiu godzin dziennie, ale zabronione jest stawianie budynków mieszkalnych. Tymczasem okazało się, że wieś leży w pierwszej i drugiej strefie, czyli w miejscu, gdzie nie powinni mieszkać ludzie.

– Kilka lat temu wojskowi jeździli po wsi i nanosili nasze zabudowania na jakąś mapę. Pytali nas, w którym roku postawiliśmy domy, bo nie mają ich naniesionych. To śmieszne, bo tu są w większości domy poniemieckie. To stacja radarowa powstała bezprawnie wiele lat później – tłumaczy Ewa Jakołcewicz.

W 1996 roku mieszkańcy, posiłkując się opiniami specjalistów, skierowali sprawę do sądu. Przegrali. – Sąd oddalił nasze powództwo – opowiada Edwarda Skwierawska z Głobina. – Jeszcze musieliśmy zapłacić po 300 zł kosztów sądowych każdy. Wojsko nas wyśmiało, a radary zostały. Potem inaczej je ustawiono, a w końcu dwa z nich rozmontowano i gdzieś zabrano, a nam obiecano badania kontrolne. Ale ludzie nadal chorują, badań żadnych nikt nie robi.

Podczas procesu żaden z biegłych nie odważył się ocenić wpływu na zdrowie ludzi tzw. efektów termicznych, będących wynikiem promieniowania elektromagnetycznego. Mimo że pomiary w Głobinie wykazały przekroczenie norm! Być może proces wytoczony wojsku przez głobinian odbył się w Polsce za wcześnie, zanim pojawiły się wiarygodne oceny procesów fizykochemicznych i ich wpływu na zdrowie ludzkie.

Państwo w państwie

– Straciliśmy wiarę w sprawiedliwość. A teraz arogancja wojska przekroczyła wszelkie granice – mówi Ewa Jakołcewicz. – Wojsko ustawiło kolejny, ogromny radar, mimo że mamy pismo z 1993 roku od wojewódzkiego inspektora ochrony środowiska, w którym napisano: „Dowództwo jednostki zostało pouczone, że w wypadku zamiaru uruchomienia dodatkowych urządzeń powinno uzyskać odpowiednią decyzję wojewody słupskiego wydaną w oparciu o wyniki pomiarów oraz opinię Państwowego Wojewódzkiego Inspektora Sanitarnego. A dowódca jednostki zobowiązał się do poinformowania WIOS w Słupsku o fakcie uruchomienia nowych urządzeń emitujących promieniowanie niejonizujące tak, by mogła być prowadzona w tym zakresie odpowiednia kontrola”.

Od czasu ustawienia nowego radaru mieszkańcy mają problemy z odbiorem programów radiowych i telewizyjnych. Odbiorniki „śnieżą” albo nadają nakładające się na siebie programy szwedzkie i duńskie. Ludzie skarżą się na bezsenność, rozdrażnienie, bóle głowy. Wrócił koszmar sprzed 20 lat.

Mieszkańcy i tym razem nie usiedli z założonymi rękami. Zwrócili się do sanepidu i Inspekcji Ochrony Środowiska, ale usłyszeli, że to nie leży w kompetencjach tych instytucji. – Skierowałem sprawę do Mariusza Chmiela, wójta gminy Słupsk – mówi sołtys Zygmunt Gabriel. – Niech wyjaśni, dlaczego na jego terenie wojsko wciąż postępuje bezprawnie.

Mariusz Chmiel poparł stanowisko głobinian. Wystosował pismo z prośbą o informację, czy jednostka wojskowa posiada dokumenty uprawniające do ustawienia nowej stacji radarowej. – Będę wspierał mieszkańców w ich walce. Nie może być tak, że wojsko jest państwem w państwie i robi, co chce – mówi wójt. – Z moich informacji wynika, że żaden z urzędów nie wydawał zgody na ustawienie nowego radaru. Jeśli to się potwierdzi, będę żądał jego usunięcia.

Podpułkownik Stanisław Czeszejko, dowódca jednostki w Rędzikowie, pod którą podlega stacja w Głobinie, powiedział: – Otrzymaliśmy pismo od wójta i jesteśmy w trakcie formułowania odpowiedzi. Pismo wojewódzkiego inspektora sanitarnego z 1993 roku, na które powołują się mieszkańcy, nie ma obecnie znaczenia, ponieważ zmieniła się ustawa o ochronie środowiska. Poza tym już przeprowadzono badania, z których wynika, że nowy radar nie stanowi zagrożenia dla zdrowia mieszkańców. – Tylko dlaczego ludzie padają tu jak muchy? – pyta zrozpaczona Skwierawska.

Zmarli oskarżają

Ustronie Morskie, niewielka letniskowa miejscowość. Tu zmarło na nowotwory pięciu byłych wojskowych, którzy w przeszłości pracowali przy radarach, w dywizjonie rakietowym. Żony zmarłych nie mogą pogodzić się z tym, że wojsko wymagało od nich podpisywania oświadczeń, że śmierć ich mężów nie miała związku ze służbą wojskową. Ich koledzy boją się o swoje życie, wielu z nich dostrzega u siebie niepokojące objawy. Niektórzy już chorują.

Z Elżbieta Soszyńską spotkałam się w 2003 roku, tuż po śmierci jej męża Wojciecha, który w jednostce w Ustroniu pracował od 1978. Zmarł na nowotwór mózgu i płuc. – Już w 1980 roku skarżył się na bóle głowy, na kłopoty z oczami. A przecież był w wojsku regularnie poddawany badaniom, prześwietlał płuca. Zawsze wyniki były dobre. Podczas pobytu w szpitalu mąż powiedział, że zaskarży wojsko, że badania były pobieżne, że radary miały wpływ na jego chorobę. Nie zdążył zaskarżyć – mówi wdowa. Po śmierci męża otrzymała z Terenowej Wojskowej Komisji Lekarskiej w Kołobrzegu orzeczenie, iż „śmierć Wojciecha Soszyńskiego nie pozostaje w związku ze służbą wojskową”. Inne wdowy też dostały takie oświadczenia.

Potwierdza to Ewa Ginelli, której mąż był w maju 2003 na pogrzebie Soszyńskiego. Pięć miesięcy później pochowano i jego, obok kolegi z jednostki. Zmarł na szpiczaka, nowotwór szpiku kostnego. – Mąż pracował przy radarach przez 10 lat – mówi pani Ewa. – Kiedy w trakcie choroby stawił się na komisję, też dostał pismo, że choroba jest bez związku ze służbą. Podkreślono to grubą kreską. Mąż zdawał sobie sprawę ze szkodliwości tej pracy. On i jego koledzy zwykle mówili, że badania, które im robią podczas służby, wychodzą prawidłowo. A potem, tuż po przejściu na emeryturę, wszyscy zaczęli umierać.

Na cmentarzu w Ustroniu leży jeszcze dwóch kolegów z jednostki – jeden zmarł na raka prącia, drugi na rozsiany nowotwór organów wewnętrznych. Wdowy opowiadają o innych wojskowych, którzy pracowali przy radarach, wyprowadzili się z Ustronia i też zmarli na raka bądź choroby krążenia. Większość z nich nie przekroczyła 50. roku życia.

Jarzeniówki świecą w dłoni

Podpułkownik rezerwy Lechosław Grzywnowicz, były dowódca zmarłych wojskowych, nie ma wątpliwości, że powodem tych zgonów było szkodliwe promieniowanie. – Wie pani, ja nie jestem specjalistą, ale to nienormalne, kiedy 40-, 50-letnie zdrowe chłopy nagle zaczynają umierać na raka – mówi. – Czy ja się boję? Każdy z nas się boi, szczególnie jak przypominamy sobie poligony. Na szkoleniach było zgrupowanych pięć–sześć jednostek w jednym miejscu. Każda miała po trzy stacje radarowe. Jak wszystkie zaczęły promieniować przez 12 godz. dziennie w ciągu 30 dni, to wystawialiśmy rękę z jarzeniówką, a ta świeciła w dłoni.

Chorąży sztabowy Radosław Jaroszewski miał już podejrzenie raka mózgu. – Wszyscy zmarli byli moimi kolegami, z którymi siedziałem na dyżurach – wspomina. – Praca przy radarze przypomina siedzenie na talerzu mikrofalówki. Promieni nie widać, nie słychać, a po latach umiera się na raka. Badania, które nam robiono, to była fikcja. Wszyscy zawsze byliśmy zdrowi! Tak jak Czesiu Gawliński, nasz były dowódca. Odszedł ze służby, wyjechał do Stargardu i zmarł na tętniaka mózgu...

Kapitan Andrzej Bańczewski, też pracujący w przeszłości przy radarach, przypomina o kombinezonach mikrofalowych, w których nie dało się pracować, i o tym, że były tylko dwa na całą jednostkę. – W wojsku wykonuje się rozkazy – mówi. – W najgorszej sytuacji mogą być szeregowcy. Żołnierzy służby zasadniczej wystawiano w najgorsze miejsce naprzeciw stacji. To był tak zwany punkt obserwacji wzrokowej. Nikt nie wie, co się dziś z tymi chłopcami dzieje...

– Rotacja kadry i żołnierzy służby zasadniczej była duża. To nie jest tylko problem Ustronia – dodaje podpułkownik Grzywnowicz. Żołnierze wspominają o specjalnej jednostce przy szpitalu wojskowym w Wałczu. – Ludzie z tej jednostki nigdy nie zjawiali się na takich zgrupowaniach jak poligony. Nigdy nie informowano nas o wynikach pomiarów, żeby nie było paniki. Jakby wykazali, że jest źle, trzeba by zamknąć jednostkę albo wstrzymać poligon, a to przecież niemożliwe – mówi Bańczewski.

Jaroszewski dodaje: – Zawsze nas uprzedzano, żeby puszczać w kierunku ich aparatury szeroką wiązkę, wtedy nie ma dużego natężenia. Kiedyś ktoś się pomylił i puścił wąską – taką, na jaką niejeden z nas był narażony na co dzień – sprzęt pomiarowy im się rozleciał. Stwierdzili, że coś jest nie tak... z ich sprzętem.

Wojsko nie publikuje artykułów o szkodliwości promieniowania. W ogóle niewiele jest publikacji na ten temat. „Skutki efektu działania pól elektromagnetycznych mogą być rozległe – dotyczyć wszystkich tkanek i prowadzić do trwałego uszkodzenia funkcji lub śmierci. W zakresie mikrofalowym (w jakim pracują radary) najbardziej narażone na ten efekt są gałki oczne i jądra u mężczyzn. (...) Mogą występować wewnętrzne wylewy. Dochodzi do silnych zmian w pracy układu hormonalnego. (...) Zachodzą zmiany morfologiczne w tkankach i narządach...” – piszą A. Pilawski i Z. Grabarczyk w „Zagrożeniach elektromagnetycznych”.

Doktor Leszek Walkowiak, który ponad 20 lat był lekarzem dywizjonu rakietowego w Ustroniu Morskim, mówi: – W tak niewielkiej populacji jak Ustronie tak duża liczba zgonów na nowotwory jest niepokojąca Zmarli na nie mężczyźni w sile wieku. Czy wojsko jest odpowiedzialne moralnie za śmierć tych ludzi? Na pewno tak. Ci wojskowi przebywali po pół roku w uciążliwych warunkach, gdzie na otwartej przestrzeni byli narażeni przez kilkanaście godzin na promieniowanie. Żeby jednak pociągnąć wojsko do odpowiedzialności, trzeba by przebadać dziesiątki tysięcy ludzi, bo podobnych jednostek było w Polsce 200.

Magda Omilianowicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)