Waldemar Skrzypczak - Generał broni i żołnierzy
Polska armia wiele lat czekała na tak charyzmatycznego dowódcę jak generał Skrzypczak. Sprawa żołnierzy oskarżonych o masakrę cywilów będzie testem nie tylko dla niego, ale i dla całego wojska
03.12.2007 | aktual.: 03.12.2007 11:44
W Gdańsku 16 grudnia 1981 roku było bardzo zimno. Ale podporucznikowi Waldemarowi Skrzypczakowi było gorąco. Tego dnia dostał rozkaz, że jego czołgi mają wesprzeć siły porządkowe, które nie radziły sobie z tłumieniem manifestacji pod Stocznią Gdańską. Nawet gdy masz 25 lat, zdajesz sobie sprawę, że wysłanie 16 czołgów z ostrą amunicją przeciw cywilom to temat bardziej na tragedię grecką niż ulubiony wpis do pamiętnika.
– Żołnierze byli zmęczeni. Od trzech dni nie jedli nic ciepłego, spaliśmy w czołgach przy 20 stopniach mrozu. Nieszczęście wisiało w powietrzu – wspomina po latach. Nikt nie zadawał pytań, bo w tamtej armii pytań się nie zadawało. Zgrupowane pod miastem czołgi utworzyły kolumnę i pojechały równiuteńko niczym na defiladzie. Ale na tej paradzie ludzie nie bili braw.
Dokładnie 11 lat wcześniej żołnierze z 32. Budziszyńskiego Pułku Zmechanizowanego dostali podobny rozkaz. Wspieranie sił porządkowych w Gdyni przez wojsko wyposażone w ostrą amunicję skończyło się bratobójczą jatką. Zginęło 45 osób. Wizja powtórki musiała być paraliżująca. Po dojechaniu w okolice Klubu Studenckiego „Żak” podporucznik Skrzypczak zatrzymał kolumnę. Ludzie napierali. – Ładowniczy w moim czołgu nazywał się Zarembski. Widziałem, jak w miarę gęstniejącego tłumu ręce drżały mu coraz bardziej. Co jakiś czas pytał mnie tylko, czy „ładujemy”. Starałem się odpowiadać najspokojniej, jak umiałem, że nic nie robimy. Wtedy zrozumiałem, że każde działanie wojska ma w sobie zalążek dramatu. Możemy chronić życie, ale i je odbierać – mówi Waldemar Skrzypczak. Przemyślenia spod bram Stoczni Gdańskiej zaowocowały 26 lat później. Podporucznik Skrzypczak w tym czasie zdążył już pokonać długą drogę do trzech gwiazdek generała broni. A jako dowódca wojsk lądowych formalnie został drugim, po szefie Sztabu
Generalnego, człowiekiem w polskiej armii.
– Cokolwiek wydarzyło się 16 sierpnia w Afganistanie, trzeba najpierw wyjaśnić, a później osądzić. Naszych żołnierzy publicznie skazano bez procesu, teraz będziemy dopiero wyjaśniać – denerwuje się generał Skrzypczak. I trudno mu się dziwić, bo jeśli nie pokaże swoim żołnierzom, że pójdzie za nimi choćby w ogień, to nie ma co liczyć na to, że pomogą mu z polskiego wojska zrobić profesjonalną armię. Publiczna zapowiedź o odejściu z wojska, jeśli zostaną uznani za winnych, wśród żołnierzy wywołała uznanie.
– Polskie wojsko umiera pod ciężarem chorych przepisów i nieudaczników. Na Skrzypczaka w wojskowym żargonie mówi się ODR, czyli Ostatnia Deska Ratunku. Jak jemu się nie uda stworzyć armii profesjonalistów, to chyba nikomu się nie powiedzie – mówi były komandos, major Arkadiusz Kups.
Gwiazdka, ale nie z nieba
Kondycję polskiego wojska obnażyły misje zagraniczne. Co prawda jeździmy na nie od prawie 50 lat, ale dopiero w Iraku zrobiło się gorąco – dosłownie i w przenośni. Na wierzch wyszły wszystkie niedoróby. Gdy pod koniec 2006 roku kończyła się druga kadencja generała Pietrzyka na stanowisku dowódcy wojsk lądowych, wiadomo było, że zastąpi go „liniowiec”, czyli ktoś, kto proch wąchał nie tylko na strzelnicy. Ówczesny minister obrony narodowej Radosław Sikorski stawiał na generała Mieczysława Bieńka, który dowodził II zmianą polskiego kontyngentu w Iraku i nie ukrywał, że chętnie widziałby się w Dowództwie Wojsk Lądowych. Pod koniec lipca po ministerialnej wizytacji podległego Bieńkowi II Korpusu Zmechanizowanego nominacja wydawała się przesądzona. Panowie- wykonali wspólny skok spadochronowy. Bieniek 2989. w swoim życiu. Sikorski pierwszy, i to z asystą instruktora, ale trudno było ocenić, który po wylądowaniu sprawiał wrażenie większego twardziela. Minister Sikorski szybko doświadczył jednak twardego lądowania,
bo w październiku 2006 roku to nie jego kandydat, ale forsowany przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego Waldemar Skrzypczak odebrał z rąk prezydenta nominację na szefa wojsk lądowych. Dla środowiska przekaz był jasny. Minister Sikorski traci pozycję, a w wojsku idzie nowe. – Polska armia jest antyintelektualna. A to człowiek, który dużo czyta, rozumie, co czyta, i jeszcze wyciąga z tego wnioski. Bywa szczery i bezpośredni, więc powszechnie lubiany nie był – ocenia profesor generał Bolesław Balcerowicz, u którego Skrzypczak studiował na Akademii Obrony Narodowej.
Żołnierze poczuli nową jakość kilka tygodni później, kiedy kompletowano sprzęt dla I zmiany w Afganistanie. Skrzypczak, który wystąpił na konferencji prasowej, zaczął otwartym tekstem mówić o złej jakości kupionego wyposażenia. A to, co minister Szczygło nazywał misją stabilizacyjną, on określał wprost. Mówił o wojnie, na którą wysyła swoich ludzi. Wiedział, o czym mówi. Kiedy dowodził w Iraku IV zmianą, zginął tylko jeden Polak – i to w wypadku samochodowym. Ale samych zamachów bombowych na jego żołnierzy było kilkanaście.
Ci, którzy służyli pod jego rozkazami, mówią, że to po prostu urodzony żołnierz. Do armii trafił w 1976 roku. – Byliśmy nowym pokoleniem. Nasi dowódcy mieli jeszcze wiele frontowych przyzwyczajeń. Sporo pili. A od rosyjskich kolegów nauczyli się, że nie wypada się bratać z prostymi żołnierzami. Mnie bardziej odpowiadała armia w stylu generała Maczka. Dowódca silny swoim autorytetem, który pociąga za sobą resztę, choćby w najcięższy bój – mówi Waldemar Skrzypczak. Wojskowych wzorców mu nie brakowało, bo kiedy wstępował do armii, był już czwartym pokoleniem Skrzypczaków w mundurze. Ojciec zabierał go do jednostki od małego. Kiedy miał dziewięć lat, sierżant Makowski przewiózł go czołgiem T-34. Było głośno, śmierdziało spalinami. Ale już wtedy wiedział, że to będzie jego przyszłość. – Męża poznałam na czwartym roku studiów. Kończył wtedy szkołę pancerniaków. Przed ślubem uprzedził mnie, że jego pierwszą miłością są czołgi. Ja jestem dopiero drugą, ale i tak za niego wyszłam – mówi Teresa Skrzypczak.
Musztrą i wuefem wygramy z NRF-em
Z wojska, które nie miało wówczas najlepszej renomy, starał się wyciągnąć to, co najlepsze.- – Zamiast doskonalić taktykę, ćwiczyliśmy musztrę. Żartowaliśmy, że „musztrą i wuefem wygramy wojnę z NRF-em” – wspomina. Samodzielne dowodzenie rozpoczął od plutonu czołgów w 8. Dywizji Zmechanizowanej. W 1982 roku został dowódcą kompanii. W 1984 roku skierowano go do Akademii Sztabu Generalnego. Uczelnię skończył z wyróżnieniem. Awansował średnio co cztery lata. – Dzieci wychowałam sama. Domem zajmowałam się sama. Widywałam go od święta, bo armia była zawsze na pierwszym miejscu. Ale cieszyłam się, że dostrzegano jego zaangażowanie – wspomina żona. W 1989 roku został szefem sztabu 68. Pułku Czołgów w Budowie. Ponieważ służył w wybijających się jednostkach, jego żołnierze zmagali się z polską modernizacją czołgu T-55 Merida. – To była kompletna porażka. System kierowania ogniem był tak skomplikowany, że na wojnie wystrzelaliby nas jak kaczki, zanim byśmy zdążyli zaatakować. Te czołgi złamały karierę wielu świetnych
dowódców. Wycofano je cichaczem. Dlatego jestem taki uczulony na jakość sprzętu dla żołnierzy – mówi.
Rzucano go na różne odcinki – od szefa pancerniaków po szefa wydziału w Sztabie Generalnym. Z im wyższego stołka patrzył na armię, tym bardziej był nią przerażony. – Dla wielu dowódców żołnierz był tylko dodatkiem. Popychadłem do wykonywania rozkazów. Miał siedzieć cicho i robić, co mu kazali. Oficer też nie miał za wiele do powiedzenia, bo przełożony czuł się zagrożony. Nikt nie pomyślał, że taka armia nadaje się tylko na wykopki. Wojny, a nawet bitwy żadnej nie wygra – opowiada generał Skrzypczak. I chyba musi sobie zdawać sprawę, że duch tamtej armii ciągle jeszcze pokutuje wśród jego ludzi.
Twardy jest miękki
Waldemar Skrzypczak ma wygląd wojskowego kapelana, jest urodzonym pancerniakiem, ale z duszą komandosa. Mieszanka tych skrajnych cech powoduje, że podwładni go uwielbiają i boją się jednocześnie. Kiedy spotyka się ze współpracownikami, wita ich tradycyjnym „czołem, nieroby”. – Nie obrażają się, bo wiedzą, że żartuję i bez ich pomocy nie dałbym rady – mówi generał Skrzypczak.
Pracę zaczyna około 7. Ostatnie dokumenty kończy czasem podpisywać o 1 w nocy. Właściwie mieszka w pracy. Ma tam nawet pralkę, bo dzięki temu, kiedy gdzieś jedzie, nie musi tracić czasu na pakowanie. Dlatego od kilku lat jego asystenci pracują w systemie dwuzmianowym. Jeden od rana do godziny 14, a drugi do nocy. Kierowców też musi mieć dwóch, bo jeden nie wyrabia. A ponieważ sam nie ma zmiennika, to kilka tygodni temu wylądował w szpitalu z diagnozą: skrajne wyczerpanie organizmu.
Ostro dokopali mu też sami żołnierze, którzy nie oszczędzali go na Niezależnym Forum o Wojsku.- Poszło o piąte pokolenie Skrzypczaków w mundurze – porucznika wojsk pancernych Renarta Skrzypczaka. Kiedy media wyciągnęły, że dla młodego syna dowódcy wojsk lądowych VIII zmiana w Iraku zakończyła się po zaledwie miesiącu i do kraju ściągnięto go cichaczem, żołnierze odmieniali słowo nepotyzm w każdym przypadku. – Ani ojciec, ani ja nie mieliśmy wpływu na tę decyzję. Wywiad dostał sygnały, z których wynikało, że moja obecność tam może być zagrożeniem dla mnie i reszty żołnierzy. O powrocie zadecydował minister. Bycie synem generała nie jest łatwe. Ja muszę się starać więcej niż inni, bo ciągle jestem obserwowany – mówi Renart Skrzypczak.
Po każdym ostrzejszym ataku albo spięciu z przełożonymi Skrzypczak obiecuje rodzinie, że już niebawem przejdzie na emeryturę, ale nikt nie traktuje tego poważnie. – Mąż jest pracoholikiem i już mu nawet nie zwracam uwagi, żeby mniej pracował, bo i tak mnie nie posłucha – mówi Teresa Skrzypczak, lekarz medycyny trzech specjalności. Zresztą nie ma ku temu zbyt wielu okazji, bo głowa rodziny do domu w Kołobrzegu wpada średnio raz na miesiąc.
– Nawet tam otacza się wojskowymi. Towarzyszyłem mu kiedyś na poligonie. Wieczorem zaprosił mnie na nocleg. Strasznie się zdziwiłem, kiedy się okazało, że kierowca i adiutant też śpią u niego w domu. Z wieloma generałami miałem do czynienia i proszę mi wierzyć, że to nie jest standardowe zachowanie – mówi Jarosław Rybak, były rzecznik MON.
Skracanie dystansu to jego numer popisowy. – Posiada dużą zdolność przekonywania do własnego sposobu myślenia, nawet w kwestiach kulinarnych. Na jednym z oficjalnych wyjazdów zarządził, że zamiast samolotowego cateringu oficjele będą jedli „małpę”, czyli konserwę żołnierską. Minister, kapelan, cała świta wcinała coś, co żołnierze nazywają przekleństwem poligonu, czyli psem mielonym z budą i łańcuchem – wspomina generał Roman Polko, wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Ale nie z każdym układa mu się miło i sympatycznie. – Konflikt jest na linii ze Sztabem Generalnym. To dlatego, że kompetencje Sztabu i dowódców poszczególnych sił zbrojnych się zazębiają. I mamy przeciąganie liny, kto ważniejszy – mówi profesor generał Stanisław Koziej, ekspert wojskowy, niegdyś jeden z nauczycieli Skrzypczaka.
Skrzypczak nie ukrywa „kłopotów z komunikacją” ze Sztabem. – Pracowałem tam prawie dwa lata. Mam wiele przemyśleń na temat pracy tej instytucji – mówi. Zastępca szefa Sztabu Generalnego, generał Mieczysław Stachowiak, na oficjalną ripostę się nie zdobył. Ale jakość kontaktów można poznać po niewielkiej liczbie załatwionych spraw.
– Zamiast podejmować szybkie decyzje i usprawniać służbę, toniemy w papierach – żali się Skrzypczak i opowiada ulubiony przykład, jak działa wojskowa biurokracja. Kiedy dowodził IV zmianą w Iraku, w zasadzce bombowej zniszczony został jeden z honkerów. Okazało się, że aby wypisać sprzęt ze stanu, trzeba sporządzić protokół i przesłać go do Warszawy. Po licznych zapytaniach wyrażono zgodę na złomowanie, ale w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu. – Lawetę z tym zniszczonym honkerem musiałem puścić w silnej eskorcie, bo dojazd do miejsca złomowania był pod kontrolą rebeliantów. Dla bezpieczeństwa dałem im jeszcze dwa śmigłowce. Chore procedury czynią naszą armię bezsilną – denerwuje się dowódca wojsk lądowych.
Gorsze relacje Skrzypczak ma tylko z przemysłem obronnym. – Niestrzelające pistolety, rozklejające się buty i beznadziejne mundury. Jak mam spojrzeć w oczy żołnierzom i podatnikom, gdy takie coś trafia do wojska? – pyta. W głowie mu się nie mieści, że z budżetu biednego kraju, jakim jest Polska, poszło kilka milionów złotych na stworzenie granatnika, który ostatecznie nie powstał i trzeba było go kupić u Amerykanów.
Jednak wrogiem numer jeden polskiej zbrojeniówki został po tym, jak publicznie oświadczył, że ukochane dziecko polskiego przemysłu ciężkiego czołg PT-91 „Twardy” jest „miękki”, i ogłosił dokupienie 20-letnich niemieckich leopardów.
W zapale krytykowania dostało się też generałowi Polce, a raczej jego byłym żołnierzom z 18. Bielskiego Batalionu Desantowo-Szturmowego, którzy odmówili używania – ich zdaniem – niebezpiecznych pojazdów. Wtedy Skrzypczak irytował się, że żołnierze z jednej tylko jednostki zgłaszają „pobożne życzenia”, gdy ich koledzy „walczą z godnością”. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. – Dowódca wojsk lądowych, zamiast sięgać po słowa krytyki w stosunku do żołnierzy 18. batalionu, mógł-by uświadomić sobie, że to przecież on odpowiada za przygotowanie i wyposażenie tych żołnierzy na misję – ripostuje generał Polko.
Waldemar to imię germańskie
Specjaliści podkreślają, że w wojsku rok to za mało na wydawanie o kimś opinii. – Tutaj czas ciągle płynie wolniej, a opór materii jest gigantyczny – mówi były pracownik MON. Na razie oceniać można tylko kierunek zmian, a ten według generała Polki jest dobry. Skrzypczak odbudowuje polskie siły desantowe. Planowane jest otwarcie szkoły spadochroniarskiej i kursu dla snajperów. Na jego polecenie opracowywany jest nowy wzór kamizelki kuloodpornej. I munduru z kieszeniami na wkładki kewlarowe, które chronią przed odłamkami. Wzmacniać trzeba też kruche morale, bo za trzy, góra cztery lata mamy mieć w pełni zawodową armię, a wojskowi o swoim pracodawcy nie mają najlepszego zdania.
– Odbudowa morale to jego najważniejsze wyzwanie. Równie ważna kwestia to wyszkolenie żołnierzy. Do Iraku wysłaliśmy źle uzbrojonych i źle wyposażonych żołnierzy. Do Afganistanu pojechali średnio wyposażeni i średnio wyszkoleni. To wciąż za mało. Jest jeszcze kwestia osobista. Jeśli nie przestanie wchodzić w kompetencje innych dowódców, w szczególności dowódcy operacyjnego, to przegra on i wojsko – wylicza generał Polko, który zastrzega, że Skrzypczak to w sumie świetny generał, i trzyma za niego kciuki.
Wygląda na to, że dla dowódcy wojsk lądowych nadchodzą trudne dni. Po odejściu ministra Szczygły, który stał za nim murem, nowy szef MON Bogdan Klich może mieć inne podejście. – Bliskim doradcą Klicha jest generał Czesław Piątas, były szef Sztabu Generalnego. Jego niechęć do Skrzypczaka nie jest tajemnicą – tłumaczy były pracownik MON.
Dowódca wojsk lądowych to bagatelizuje. – Kadencja kończy mi się za dwa lata. I pracuję tak, jakbym nie myślał o drugiej. To żołnierze ocenią mnie i to, co zrobiłem – tłumaczy. Osobiste odwiedziny w areszcie i publiczna obrona siedmiu komandosów oskarżanych o masakrę cywilów w Afganistanie była dobrze odebrana. Ale generał Skrzypczak wie, że na symbolicznych gestach skończyć się nie może. – Czasem to dowódca musi iść za swoimi ludźmi, chociaż miejsce nie do końca mu się podoba. Wysłaliśmy ich na wojnę i nie może być tak, że tylko oni poniosą tego konsekwencje – wyjaśnia. I wiele wskazuje na to, że ma szansę zapracować na swoje imię, które w tłumaczeniu z germańskiego oznacza „ten, który jest sławny przez swoje panowanie”.
Juliusz Ćwieluch