W Tunezji znów wrze - bezrobocie pchnęło młodych do protestów. Ale eksperci uspokajają
• Pięć lat po Arabskiej Wiośnie w Tunezji doszło do wielkich protestów
• Eksperci uspokajają: to nie kolejna rewolucja
• Tunezja zmaga się jednak z poważnymi problemami ekonomicznymi
• Wykorzystują je i podsycają radykalni dżihadyści
• Zachód już przekazuje Tunisowi pomoc
• Eksperci zastrzegają, że wsparcie nie powinno być bezwarunkowe
Gdy bezrobotny 28-letni Ridha Yahyaoui kolejny raz stracił szansę na zatrudnienie, jego frustracja sięgnęła zenitu. Wspiął się na słup wysokiego napięcia i zginął porażony prądem. Samobójstwo tego młodego Tunezyjczyka z Al-Kasrajn stało się iskrą, która rozpaliła płomień protestów przeciw wysokiemu bezrobociu i nierównościom społecznym w całym kraju. Brzmi znajomo? Nie, to nie opis tego, jak rozpoczęła się Arabska Wiosna. Tragiczna śmierć bezrobotnego Tunezyjczyka i późniejsze demonstracje miejsce dopiero co, w połowie stycznia. Ale te ostatnie zrywy rodzą pytanie: czy Tunezja, pierwszy kraj, w którym przed pięcioma laty masowe protesty zmiotły ze stołka autorytarnego prezydenta, stoi w obliczu kolejnej rewolucji?
Eksperci, z którym rozmawiała Wirtualna Polska, uspokajają, że raczej nie dojdzie tam do Arabskiej Wiosny 2.0, a samobójstwo młodego zdesperowanego człowieka, które pchnęło tłumy do wyjścia na ulice, to na razie jedyne podobieństwo do sytuacji z przełomu 2010 i 2011 r.
Według dr hab. Katarzyny Górak-Sosnowskiej ze Szkoły Głównej Handlowej Arabowie po prostu wyciągnęli lekcję z poprzednich rewolucji, które mocno zdestabilizowały region i jedynie w Tunezji sytuacja pozostała relatywnie spokojna. - W pozostałych państwach profity były żadne, a największym wygranym Arabskiej Wiosny jest prezydent Egiptu, gdzie historia zatoczyła koło, i samozwańczy kalifat. (…) Tunezja nie ma więc żadnego pozytywnego przykładu, że masowe protesty mają sens i przyniosą pozytywną zmianę - komentuje ekspertka z SGH.
- Tunezja jest krajem, który ma demokratycznie wybrany rząd, i do dokonania zmiany politycznej nie jest potrzebna rewolucja w sensie ścisłym, czyli zmiana całego systemu - dodaje z kolei dr Łukasz Fyderek, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak wyjaśnia, taka polityczna zmiana już się dokonuje - po protestach w rządzącej Nidaa Tounes (Wezwanie Tunezji) doszło do rozłamu i ugrupowanie straciło większość w parlamencie. Dr Fyderek przewiduje, że w przypadku przedłużającego się kryzysu może dojść do przejęcia władzy przez opozycję, a nawet przedterminowych wyborów.
Ale to, że Tunezji raczej nie grozi powtórka rewolucji, nie znaczy, że kraj nie stoi przed poważnymi zagrożeniami.
Największy bunt od lat
Ostatnie protesty trwały około tygodnia i przyniosły po kilkadziesiąt rannych po obu stronach - wśród demonstrujących, jak i policji. W Ferianie zginął jeden funkcjonariusz, gdy tłum przewrócił jego samochód. Choć demonstracje rozpoczęły się w Al-Kasrajn, szybko przeniosły na inne gubernatorstwa, a nawet do stolicy kraju. W sumie protestowano w 16 prowincjach. Media informowały o plądrowaniu sklepów i aktach wandalizmu. Ale były i spokojne demonstracje. Jak podawał serwis Middle East Eye jedna z nich w Al-Kasrajn przeszła pod budynki należące do przedsiębiorstwa gazowego, gdzie od początku stycznia strajk głodowy prowadziło 15 osób - absolwentów uczelni wyższych, którzy pracują za niską pensję jako stróże.
- Jeżeli popatrzymy na wielkie zrywy transformacyjne, to zazwyczaj przynoszą one ewentualne korzyści społeczeństwu dopiero po dłuższym czasie niż pięć lat, które minęły od Arabskiej Wiosny - uspokaja w rozmowie z WP dr hab. Katarzyna Górak-Sosnowska ze Szkoły Głównej Handlowej, pytana o to, czy Tunezja popełniła jakieś błędy, że doszło do masowych protestów. Jak podkreśla, mimo ostatnich zrywów, na tle tego, co dzieje się w innych krajach Arabskiej Wiosny, jak Jemen, Libia, Syria czy Irak, Tunezja to "oaza spokoju".
Dr Górak-Sosnowska zauważa również, że nie są to pierwsze wybuchy niezadowolenia w Tunezji po jaśminowej rewolucji. - W pewnym momencie rodzina Mohameda Bouaziziego (jego samobójcza śmierć była iskrą, która doprowadziła do wybuchu protestów na przełomie 2010 i 2011 r. - red.) musiała się wyprowadzić ze swojego domu, bo przychodzili do niej niezadowoleni sąsiedzi, pytając: co wy zrobiliście, po co nam to było - mówi ekspertka.
By uspokoić ostatnie napięcia, władze Tunezji wprowadziły w ubiegły piątek godzinę policyjną (potem ją skrócono). Ale to tylko jak położenie pokrywki na garnek, w którym nadal wrze. Bo sytuację cały czas podgrzewa kiepska kondycja krajowej gospodarki.
Podłoże problemów
Pracy, wolności, godności - to były postulaty tunezyjskiej rewolucji sprzed pięciu lat. I choć Tunezyjczycy mają już wolność wyboru swoich władz, to o pracę jest jeszcze trudniej niż za reżimu Zina al-Abidina Ben Alego. A bez pracy trudno o poczucie godności. Według danych podawanych przez agencję Reutersa bezrobocie sięga dzisiaj 15,3 proc., podczas gdy w 2010 r. wynosiło on ok. 12 proc. Liczby te są jeszcze wyższe, gdy weźmie się pod uwagę młodych Tunezyjczyków, nawet absolwentów uczelni wyższych. I tak kolejne, według BBC, 38 proc. młodych i 62 proc. absolwentów nie ma pracy! A ci, którzy ją mają, zazwyczaj narzekają na bardzo niskie zarobki.
W poniedziałek, gdy sytuacja w kraju się nieco uspokoiła, na ulice wyszli… policjanci. W Tunisie funkcjonariusze maszerowali domagając się podwyżek. "Bronimy naszego narodu, chcemy naszych praw" - krzyczeli.
Dr Fyderek ocenia, że w ostatnich protestach odbijają się dwie ciążące na tunezyjskiej gospodarce kwestie. Po pierwsze, nierówności między regionami, dokładnie między wybrzeżem a interiorem. - W prowincjach takich jak Al-Kasrajn, Sidi Bu Zajd, Kafsa, gdzie dochodzi aktualnie do protestów, nie ma dużych inwestycji turystycznych czy rozwiniętych zakładów przemysłu lekkiego. To prowincje albo rolnicze, albo górnicze, a te przemysły są mało wydajne. Występuje tam też wysoka, jak na Tunezję, dzietność. To są składowe wynikające ze struktury społecznej tych regionów - wyjaśnia.
Ostatnie zrywy niezadowolenia to także pokłosie korupcji i działania oligarchicznej struktury, nierozmontowanej po rewolucji, która - jak opisuje dr Fyderek - tworzy tzw. głębokie państwo. - Można to porównać do problemów Ukrainy - kraj przeszedł rewolucję, władze się zmieniły, ale wielkie zakłady przemysłowe, duży kapitał i wpływy na politykę zachowuje grupa oligarchów, która często współpracuje ze skorumpowanymi oficerami policji - mówi ekspert.
Politolog z UJ zauważa jeszcze jedną rzecz - problemy gospodarcze Tunezji wiążą się także z kryzysem na Starym Kontynencie, bo to na rynki południowoeuropejskie trafiała duża część tunezyjskiego eksportu.
Terroryści kuszą zarobkiem
Tymczasem rosną obawy, że biedę i bezrobocie w Tunezji coraz bardziej będą wykorzystywać islamscy ekstremiści, którzy kuszą zarobkiem, jeśli młodzi dołączą do ich szeregów. We wrześniu ubiegłego roku premier Tunezji Habib Essid w wywiadzie zamieszczonym na stronach amerykańskiej organizacji Rady Stosunków Międzynarodowych (CFR) przyznał, że są dwa główne motywy wkraczających na ścieżkę dżihadu: ideologia i powody ekonomiczne. "Nie mając pracy, nie mogą normalnie żyć" - stwierdził premier, dodając, że ekstremiści po prostu oferują takim osobom pieniądze i zajęcie.
Dr Fyderek przyznaje, że faktycznie są w Tunezji regiony, gdzie z powodu bezrobocia i poczucia bezcelowości dżihad stał się "sposobem na życie". Uważa on jednak, że ekstremiści nie zdołają przejąć tunezyjskiego ruchu niezadowolonych i doprowadzić do powtórki z sytuacji w Syrii. - Choć ugrupowania skrajne, jakim jest Al-Kaida Północnego Maghrebu, Państwo Islamskie czy bardziej lokalne organizacje funkcjonują w Tunezji, to wydaje się, że na chwilę obecną nie ma zagrożenia powstaniem enklaw islamistycznych - mówi ekspert i dodaje, że dżihadystom po prostu dużo łatwiej operować teraz w Libii czy Algierii.
W ocenie politologa na ograniczenie wpływu radykalnych islamistów ma także wpływ fakt, że w tunezyjskim parlamencie legalnie funkcjonuje właśnie islamistyczna partia - Ennahda. Konserwatywni Tunezyjczycy widzą w niej swoich reprezentantów, co redukuje napięcia na linii religijno-świeckiej. - To jedyne islamistyczne ugrupowanie w świecie arabskim, które po rewolucjach Arabskiej Wiosny było u władzy, następnie ją oddało i zaakceptowało swoją porażkę, nie przeszło do działań zbrojnych. Z drugiej strony także establishment świecki nie podjął przeciw niemu działań opartych na przemocy - wyjaśnia.
Pomoc z Zachodu
Zbrojni islamiści nie tylko jednak wykorzystują ekonomiczne problemy Tunezji, ale sami je pogłębiają. Poważnie szkodzą bowiem turystyce, jednej z ważnych gałęzi gospodarki tunezyjskiej. Wystarczy przypomnieć dwa ostatnie zamachy, za którymi stało Państwo Islamskie - na muzeum Bardo w marcu zeszłego roku, a trzy miesiące później strzelaninę w kurorcie turystycznym Susa. Przez ataki Tunezja przestała się jawić jako miejsce na spokojne wakacje. Oprócz więc czasu, o którym mówili eksperci, Tunezja potrzebuje też pomocy, by wyjść z dołka. Amerykanie już wiosną ubiegłego roku zwiększyli swoją pomoc militarną dla tego kraju, a w listopadzie sekretarz stanu USA John Kerry zapowiedział dodatkowe 500 mln pożyczki dla Tunezji. - Ameryka chce, by Tunezji się udało - przekonywał.
Wsparcie obiecała też Francja. Przed tygodniem administracja Francois Hollande'a zapowiedziała przekazanie Tunezji w ciągu pięciu lat w sumie miliarda euro pomocy ekonomicznej. Decyzję ogłoszono tego samego dnia, w którym w Tunezji wprowadzano godzinę policyjną przez nieustające protesty.
Oboje ekspertów przyznaje, że Zachód nie powinien zapominać o Tunezji, która potrzebuje pomocy rozwojowej i wsparcia w kreowaniu miejsc pracy. Tym bardziej, jak zauważa dr Górak-Sosnowska, że jest to kraj niewielki - zaledwie 9-milionowy - a więc i pomoc dla niego nie wymaga tak dużych nakładów, jak np. dla Egiptu.
Nie powinno być to jednak wsparcie bezwarunkowe. - Wspólnota międzynarodowa musi wymagać transparentności i reform wzmacniających państwo prawa - podkreśla dr Fyderek.