PolskaW Polsce nigdy tak nie będzie?

W Polsce nigdy tak nie będzie?

Sport w Irlandii jest rozumiany opacznie: łagodzi obyczaje. Jego miłośnicy nie chcą się nawzajem wyrzynać. Kibice przeciwnych drużyn chodzą razem na piwo i nie musi ich rozdzielać policja, a w ramach podniet ligowych nikt nikomu nie pali samochodu. Nie demoluje się też sklepów, co czyni irlandzkie wydarzenia sportowe wyjątkowo nudnymi i przewidywalnymi, bo wygrają albo jedni, albo drudzy - pisze w Wirtualnej Polsce Piotr Czerwiński.

W Polsce nigdy tak nie będzie?
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Piotr Czerwiński

28.03.2011 | aktual.: 28.03.2011 09:17

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Z patriotycznym wzruszeniem dowiedziałem się o tym, że Irlandia pokonała Anglię w rugby 24 do 8, na własnym boisku, w Dublinie przy Lansdowne Road. Jak to mówił pewien mój znajomy Anglik, który uczył się polskiego, teraz Irlandczycy "zwariowują" ze szczęścia, zaś Anglicy "płaką", ale nie to jest przedmiotem mojego największego zainteresowania. Otóż wiadomość ta dotarła do mnie długo po fakcie i zdałem sobie sprawę, że w dniu meczu w Dublinie nie było wojny domowej, ani nawet żadnej większej demolki, nikt nikogo nie zadźgał ani nie palono samochodów z obcą rejestracją.

W mieście kończyły się właśnie tygodniowe obchody świętopatrykowe, o których miałem okazję rozwodzić się dłużej w ubiegłym felietonie i centrum zamieniło się w jeden wielki skansen karuzel, młynów diabelskich, festynów ulicznych oraz innych familijnych atrakcji. Z pewnością dlatego w tłumie rozmywali się kibice, ale najważniejszy jest dla mnie fakt, że nie biegali po ulicach z kijami bejsbolowymi, usiłując poprawić wynik meczu lub wyperswadować sobie rację istnienia w kontekście ostatnich 500 lat wspólnej historii. Komentarze prasowe tej historycznej rozgrywki ze stoickim spokojem koncentrowały się na tym, że była ona historyczną rozgrywką i nie wspomniano ani słowem o zamieszkach. W opisie spotkania nie podano również liczby zabitych i rannych. Najwyraźniej w Dublinie nie było z tej okazji żadnych zamieszek i fakt ten wydał mi się przedziwny, kiedy przypomniałem sobie, jak to na czas ważnych meczów piłkarskich w rodzinnej Warszawie należało wyjechać z miasta, a sklepikarze i restauratorzy zabijali okna
dechami.

Najwyraźniej taka już jest specyfika rugby. Na samym boisku jest tyle agresji, że na trybunach już jej nie potrzeba, toteż kibice siedzą grzecznie, jedzą kanapki i nieśmiało machają flagami, zasłaniając oczy i chowając się pod ławkę, kiedy na murawie słychać chrzęst kości. Pracowałem kiedyś z jednym rugbystą, który grał w lidze zawodowej, ale rzucił sport i zmienił profesję. I on powiedział mi to samo. Facet był tak połamany, że chodził okrakiem, ale o kibicach wypowiadał się jak najbardziej pozytywnie.

Piłka nożna w Irlandii nie jest specjalnie popularna, ponieważ kraj ten od dawna nie odniósł w tej dziedzinie żadnego większego sukcesu. Wydaje mi się to cokolwiek logicznym podejściem, chociaż znam takie kraje, których reprezentacja również przegrywa wszystkie mecze od niepamiętnych czasów, a mimo to piłka jest tam wciąż numerem jeden. Ale wracając do tematu. Oprócz rugby i-Ludzie mają swoje gry, których w zasadzie nie praktykuje się w Europie poza Irlandią, w tym hurling, który przypomina mi brakujące ogniwo między hokejem i bejsbolem, a także własny Gaelic Football, o tyle inny od tradycyjnego, że do gry używa się też rąk, a drużyna składa się z 15 osób. Tenże football, obok rugby, generuje w Irlandii najwięcej emocji i mam czasami wrażenie, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko jest tu obowiązkowo jego kibicem (po czesku: "fanouszek"). Irlandzkie kibicowanie zaś jest zajęciem tak familijnym i bezstresowym, że traktuje się je jako dodatek do irlandzkiego imprezowania, przez co w tym kraju w ogóle nie
występują pseudokibice (po czesku: "pseudofanouszek").

Rzecz jasna, działa w Irlandii więcej niż jedna drużyna, bo inaczej nie mogłyby się odbywać rozgrywki, a każda z tych drużyn ma swoich fanouszków i swoje kolory, dzięki którym możemy się dowiedzieć, kto jest fanouszkiem której drużyny, ale na tym podziały się kończą. Fanouszkowie konkurujących drużyn mają bowiem jedną przedziwną cechę: nie żywią do siebie nienawiści.

Mieszkałem kiedyś przez zaledwie dwa miesiące nieopodal stadionu, na którym odbywały się cykliczne rozgrywki Gaelic footballu, a czas ten przypadł akurat na letnie finały, miałem więc okazję poświęcić wiele uwagi tej osobliwości. W dzień meczu od rana darli się uliczni sprzedawcy szalików, czapeczek, flag oraz wielobarwnych warkoczy, które występują tutaj w roli emblematu kibica. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że sprzedawali szaliki obu drużyn, grających tego dnia. Szpalery fanouszków obydwu zespołów, przemieszanych ze sobą jak sałatka, szły bezstresowo w stronę stadionu, po drodze zahaczając o puby i sklepy monopolowe, gdzie wspólnie wykupywały spirytualia, niezbędne do osiągnięcia jeszcze większej bezstresowości.

W tłumie regularnie widziało się emerytów i małżeństwa z dziećmi, przy czym niejeden emeryt na zielono szedł obok emeryta na niebiesko i nie usiłował go zamordować, lecz obaj rozprawiali o kondycji irlandzkiego sportu, na przykładzie swojej ulubionej drużyny. I to bynajmniej nie rzutuje specjalnie, której dokładnie drużyny, chociaż oczywiście w Irlandii preferuje się tak zwany patriotyzm lokalny. Policja, która nikogo nie eskortowała ani nie oddzielała od siebie śmiertelnych wrogów, była zajęta regulowaniem ruchu, ponieważ korek na Drumcondrze bywał w te dni przeokropny i nie dało rady przedostać się przez całą dzielnicę, w powodu nadciągających fanouszków Gaelic Footballu.

Samo spotkanie z reguły przebiegało tradycyjnie, to znaczy ze stadionu słychać było śpiewy i zwyczajowe okrzyki radości, jak mniemam wykrzykiwane w chwilach, kiedy ktoś strzelił bramkę. Potem kibice obu drużyn wylegali z powrotem na ulice. Myślałem, że chociaż po meczu będą okładać się kijami, podpalać samochody i demolować sklepy, ale gdzie tam. Oni znowu szli razem w jednej ciżbie, i zalegali w przydrożnych pubach, pijąc razem piwo, wymieniając się szalikami czy tam warkoczykami, czy co oni tam jeszcze mieli. Przypuszczam, że wielu umówiło się na wspólne picie jeszcze przed meczem, a z pewnością niektórzy wchłonęli razem tyle procentów i tak się pobratali, że na mecz nie dotarli w ogóle. Myślę, że to irlandzki odpowiednik ustawki.

Fraternizacja irlandzkich fanouszków musi być naprawdę ich powodem do dumy i przedstawiać wartość symboliczną, bo widziałem nawet w Dublinie plakat reklamowy, który przedstawiał parę w trakcie ognistego pocałunku; sądząc po strojach, fanka jednej drużyny krzyżowała oddechy z wielbicielem przeciwnej. Jak to zwykle bywa w pomysłowych reklamach, nie pomnę już co zachwalał ten plakat, ale uważam że był przy okazji świetną reklamą Gaelic Footballu.

Pamiętam natomiast z odmętów swojego bezużytecznego wykształcenia, że wedle teorii, wystarczy podzielić ludzi na dwie grupy pod jakimkolwiek pretekstem, a nawet bez pretekstu, by zaczęli postrzegać się jako wrogowie. Najwyraźniej w irlandzkim sporcie psychologia tłumu rządzi się jakimiś innymi prawami, bo tu różnice przyciągają. Na całe szczęście, bo jak wiemy, są takie dziedziny, w których mieszkańcy tej wyspy nie byli nigdy specjalnie skorzy do braterstwa. Natomiast widok kibiców przeciwnych drużyn piłkarskich, razem idących na piwo, był dla mnie czymś tak niecodziennym i przez to imponującym, że tak jak nigdy nie obchodził mnie żaden sport drużynowy, tak od tamtej pory patrzę na Gaelic Football dużo życzliwszym okiem.

Nigdy nie zdołałem przekonać się do piłki kopanej. Kojarzy mi się z podstawówką, w której o wysokim prestiżu społecznym decydowały umiejętności gry w gałę, zaś dobre oceny z polskiego zdecydowanie go zaniżały i jako człowiek, który plasował się w tej drugiej grupie, miałem prawo zniechęcić się do sportów drużynowych na całe życie. Gdy podrosłem, było coraz gorzej, bo nie pomnę już ile razy na wakacjach usiłowano mnie unicestwić za to, że byłem z Warszawy, bo z Warszawy była też Legia. I na nic zdawały się wyjaśnienia, że nie mam pojęcia o piłce nożnej i nigdy w życiu nie widziałem ani jednego meczu piłkarskiego na żywo, zaś jedyny jaki oglądałem w telewizji, rozegrał się w roku 1985 na stadionie Heysel w Brukseli, między Liverpoolem i Juventusem. I kiedy skończyła się jatka na trybunach, zmieniłem kanał, uznając że nie zainteresuję się piłką, bo chcę żyć, a filmy wojenne w zupełności mi wystarczą.

Tłumaczę więc sobie, że może dobrze się stało, że los wywiał mnie w te strony. Skoro każdy szanujący się Irol jest zagorzałym fanouszkiem jakiegoś sportu, ja zaś jestem poniekąd quasi-Irolem, to może czas już wybrać się na jakiś mecz, gdy będzie ładniejsze niedzielne popołudnie, i zostać również quasi-fanouszkiem. Pójdziemy całą rodziną razem z sąsiadami, a po drodze kupię sobie szalik jakiejś drużyny. Wszystko jedno której. Przecież chodzi o to, że sport łagodzi obyczaje.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
sportkibicirlandia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (46)