W dobre ręce oddam mamę i tatę
Kiedy ja stąd wyjdę? – pyta pan Stanisław, któremu wózek inwalidzki ustawia się w holu, bo lubi obserwować wchodzących. Sądzi, że przywieziono go kilka dni temu, więc zaczyna się niecierpliwić. Czas do siebie. Na szczęście nie pamięta, że w prywatnym domu opieki jest od roku. I zostanie na zawsze.
12.01.2004 | aktual.: 12.01.2004 12:40
Zupełnie zdezorientowany jest pan Adam. Żona powiedziała, że to tylko na jakiś czas. On po ciężkiej operacji nie może być w domu sam, ona tuż przed emeryturą nie chce porzucać pracy. Więc pan Adam ubrany niedbale, bo dla obcych nie będzie się stroił, ogląda Małysza i czeka. Pani Zofia jest spokojniejsza. Syn buduje dom, lada dzień ją zabierze. Ponieważ jej umysł atakuje alzheimer, nie rozumie, że syn sprzedał jej mieszkanie, roboty na placu budowy się ślimaczą, a on, choć wzięty prawnik, nie może nadążyć z zarabianiem na nowe mury. O wspólnym zamieszkaniu nie ma już mowy. – Może człowiek nie powinien tak się poświęcać? – zastanawia się pani Zofia i w ramach protestu nie pójdzie na obiad. Będzie czekać na telefon, który zadzwoni dopiero w sobotę. Wtedy drugi syn, ten który nie przyjeżdża wcale, dowiaduje się o zdrowie mamy.
Większość staruszków Boże Narodzenie spędziła w domu opieki. Tylko kilkoro poszło do swoich rodzin, a i te nieliczne wizyty w wymarzonym miejscu nie zawsze były udane. Pokoje pozajmowały wnuki. Nie ma ich foteli ani starych garnków. Pani Zofia kazała się przywieźć z powrotem już po Wigilii. Dokuczały jej prawnuki, którym nikt nie wytłumaczył, co to alzheimer.
Stanisław, Zofia, Adam mieszkają w domu opieki w podwarszawskich Łomiankach, takim jeszcze bez nazwy. Matka właściciela, Jarosława Połcia, pracowała w innej placówce i stąd pomysł wspólnego biznesu. Łomianki to zagłębie prywatnych domów. Jeden z właścicieli doliczył się 30 konkurentów w okolicy. A jednak nie narzekają na brak chętnych, nawet przy cenie około 1,5 tys. zł miesięcznie.
– Nie znam osoby, która by się pogodziła z pobytem tutaj – mówi pan Jarosław. Dom otacza wysoki płot, trzeba też było wzmocnić bramę, bo jedna z pensjonariuszek, pani Irena, przy każdej okazji brała torebkę i wracała do Warszawy.
W domu przebywa 18 pensjonariuszy. Na piętrze, jak mówi właściciel, są cięższe stany. Jedna osoba jest w stanie terminalnym. Mężczyzna z szóstki był tu dwa lata, potem trafił do szpitala, gdzie lekarz zapewnił rodzinę, że wyjdzie już tylko nogami do przodu. Przerażeni najbliżsi ubłagali pana Jarosława, by go przyjął z powrotem. Kroplówka pracuje monotonnie. Za to na parterze ruch. Spacery blisko okna, bo może ktoś odwiedzi.
– Kiedy ja stąd wyjdę? – pyta znowu pan Stanisław, choć z warunków jest zadowolony. Czysto, zapach jarzynowej. Prawie jak u siebie. Prawie. – Starzy ludzie, nawet jeżeli zgodzili się na dom opieki, potem zapominają, jakie to były poważne powody. Tęsknią – mówi Jarosław Połeć.
Porażka rodziny
Oddanie do domu opieki zawsze jest uważane za porażkę rodziny. – Jednak trzeba uczciwie osądzić, czy to wygodnictwo i brak uczuć, czy może bezradność i brak pomocy państwa – mówi doc. Barbara Bień, przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego, szefowa białostockiej Kliniki Geriatrii AM.
– Jesteśmy zakłamani – dodaje gerontolog, prof. Barbara Szatur-Jaworska z UW. – Kult rodziny jest u nas tak silny, że zawsze oddając kogoś bliskiego do domu opieki, uważamy, że jest to porzucenie. Poza tym w kulturze chrześcijańskiej oznacza to złamanie przykazania "Czcij ojca swego i matkę swoją". Jest to czasami fałszywa moralność, bo jeśli staruszek ma cały dzień siedzieć głodny i przestraszony, powinien trafić do domu opieki.
Prof. Szatur-Jaworska wraz ze swoją magistrantką prowadziła badania nad przyczynami przeniesienia się do domu opieki. Pytano tylko osoby zdolne ocenić swoją sytuację. Przeważał szeroko pojęty przymus, ułożony z następujących problemów: "pochorowałam się, a nikt z rodziny nie ma czasu, żeby mi pomagać", "przybywa wnuków, więc muszę się usunąć", "dzieci wyjechały za granicę lub do innego miasta". Ale, co podkreśla prof. Szatur-Jaworska, coraz więcej jest osób, które dokonują świadomego wyboru. Całe życie były samotne i zaplanowały sobie oddanie się pod cudzą opiekę. Dojrzewające dziś pokolenie singli za 50 lat też zapuka do jakiejś Pogodnej Jesieni. Jesteśmy społeczeństwem starzejącym się i domy opieki, jeśli można użyć takiego określenia, będą coraz popularniejsze.
Jednak zdaniem właścicieli, wiele osób oddaje najbliższych do domu opieki, bo dłuży się czekanie na ich śmierć. Ta opinia oburza prof. Szatur-Jaworską, która uważa, że nie jesteśmy bardziej nieczuli. To transformacja chwyciła nas za gardło.
Jaka jest skala zjawiska? Z ankiety Pentora przeprowadzonej dla "Wprost" wynika, że tylko 3% Polaków deklaruje: "nie zajmę się rodzicami na stare lata". Można jednak przypuszczać, że jeszcze kilka procent nawet anonimowo nie przyznało się do takiej postawy. Pierwsze dane dotyczące sytuacji osób starszych pochodzą z badań doc. Bień z Towarzystwa Gerontologicznego. Wynika z nich, że 8% osób powyżej 65. roku życia, czyli 300 tys., nawet nie wie, gdzie mieszkają ich dzieci lub inni krewni.
Horror spokojnej starości
Prywatny dom opieki bywa koszmarem. ABC Centrum Rehabilitacji to trzy odrapane domki w podwarszawskiej miejscowości Łomna Las. Wjeżdża się na opuszczony teren PAN, aż pod samą ścianę świerków. Z opowieści mieszkańców miejscowości wyłania się upiorna historia, której dostrzegać nie chciały tylko rodziny płacące po kilkaset złotych miesięcznie i zachwycone tak niską stawką w prywatnym domu opieki. Odcinane woda i prąd, zaległości w aptece, zgony częstsze niż w hospicjum, lekarz rodzinny odmawiający współpracy "w takich warunkach", no i staruszkowie, którzy dostawali dziennie jedną zupę, a resztę dnia, zaopatrzeni w nocnik, spędzali w łóżkach. Wreszcie kiedy dług ośrodka sięgnął 500 tys., a jakaś rodzina się ocknęła i narobiła krzyku, właściciel zlikwidował biznes.
– Jeżeli miejsce w prywatnym domu oferowane jest za mniej niż 1000 zł, musi to być umieralnia – zapewnia Antoni Gabański, szef stowarzyszenia zrzeszającego prywatne placówki opieki. Każdy, kto chce kupić miejsce w prywatnej opiece, najpierw je ogląda. Ale często chyba udaje, że nic nie widzi. Oto murowany domek na przedmieściu stolicy.
20 podopiecznych i leciwe małżeństwo, do tego młoda dziewczyna, która ma pomagać tym najbardziej schorowanym. Powinna więc podtrzymywać wszystkich. Jak podłączyć kroplówkę – o tym nie ma pojęcia. Pielęgniarką jest tylko z nazwy.
Pokoje przypominające klatki, nie ma telewizora, jest za to jedna toaleta, wanna bez uchwytów, na końcu korytarza. Pod prześcieradłami gumowe ceraty, żeby materac nie przesiąkł. Strome schody odcinają staruszków od ogrodu. Dom budowany dla "zwykłej" rodziny nie jest przystosowany do swoich nowych funkcji, ale ceny ma konkurencyjne. Na parterze uderza smród dezynfekcji wymieszany z oparami tłuszczu. Na jednorazowe pieluchy już nie wystarcza, ale prowadzący dom zapewniają o "ciepłej atmosferze". Rodziny przeważnie dzwonią, na wizyty nikt nie ma czasu.
Tyle o zagrożeniach, ale domy opieki to kolejny nieopisany jeszcze wycinek działalności "łowców skór". O umieralni Antoni Gabański mówi całkiem świadomie. Do każdego, kto otwiera taki ośrodek, zgłasza się przedstawiciel zakładu pogrzebowego. Proponuje procent za zawiadomienie o zgonie. Kilku moich rozmówców – osoby prowadzące domy – spotkało się z sugestią, że im więcej zejść, tym lepiej dla ich układu. A im niższa cena, tym więcej będzie klientów.
Troska rodziny, jeśli taka się objawia, przeważnie nie wynika z więzów krwi. Do marnego domu nikt się nie spieszy, do luksusowego, w którym syn umieścił matkę, on sam przyjeżdża, by sprawdzić, czy nikt go nie okrada. Właściciele opowiadają, jak rodziny oglądają najbliższych. Zadbany, oprany, nie schudł – to znaczy, że warto płacić. Urządzają awantury o udogodnienia, o których nigdy nie pomyśleli, gdy rodzina była razem. Okazuje się, że żwawej starszej pani trzeba podawać kapcie i czytać do snu. – Czepiają się wszystkiego – mówi jedna z właścicielek – a ja ich za nic przepraszam, bo klient nasz pan.
Anna Borkowska, nauczycielka, która wraz z córką prowadzi dom pod Warszawą, zna od innych właścicieli historie porzuconych rodziców. Dzieci przestały płacić, sprawa poszła do sądu, a skończyła się już po śmierci umieszczonej w domu mamusi. Teraz właściciele żądają czasami trzymiesięcznej kaucji lub spisują obszerną umowę. Czasem na rodzinę trzeba znaleźć sposób. Jan Stechowicz, dyrektor państwowego ośrodka, wie, że do malutkiej Jałówki, 60 km od Białegostoku, nie każdy często przyjedzie. Ale 13 czerwca, w dzień św. Antoniego, patrona pobliskiego kościółka, stawiają się prawie wszyscy. Taki wprowadził obyczaj.
Hotel bez kontroli
Domy, w których doszło do skandalu, działają spokojnie, bo dochodzenia toczą się długo, a władze, które wydały zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej, nie spieszą się z cofnięciem zezwolenia. Maria Prawda, kierowniczka wydziału polityki społecznej w łódzkim urzędzie wojewódzkim, ma łzy w oczach. Właśnie dostała kolejne pismo od burmistrza Konstantynowa, który nie chce ingerować w działalność właściciela domu opieki Zacisze. Pół roku temu z odwodnienia zmarła tam kobieta, a starszy pan po trzech dniach pobytu został odebrany z uszkodzeniami ciała. Od tamtego czasu Maria Prawda po ludzku apeluje do burmistrza, by cofnął zezwolenie na prowadzenie domu. Burmistrz odpowiada, że nie widzi podstaw.
W zeszłym roku Maria Prawda poprosiła także wszystkie gminy, by nie rejestrowano jako działalności gospodarczej usług "opieka nad starszymi i chorymi". By domagano się zezwolenia wojewody. – Większość gmin zignorowała prośbę – mówi. – Poza tym okazało się, że tak naprawdę nie wiadomo, ile jest takich ośrodków w województwie. Usługi dotyczące ludzi traktowane są tak samo jak lodziarnia. Równie dobrze radzi sobie bohater innej afery, właściciel domu w Białej pod Częstochową. Marek N. zajmował się uprowadzaniem starych kobiet i umieszczaniem w swoich domach. Okradał je z mebli i oszczędności. Wszystko to działo się pół roku temu. Dziś w życiu właściciela nic się nie zmieniło, choć jego sprawa ma wreszcie trafić do sądu. Oferuje miejsca za 600, a nawet 400 zł. Na zdziwienie, że takich niskich cen nigdzie nie ma, odpowiada, że trzeba umieć się gospodarzyć.
– Prywatne domy działają na zasadach gospodarki rynkowej – mówi doc. Barbara Bień. – Ważne jest oszczędzanie, na przykład lekarz zamiast przynajmniej raz na tydzień, przychodzi raz w miesiącu. Rodziny powinny pamiętać, że to hotele poza wszelką kontrolą. Nie są one dotowane przez państwo, a jednak jest ich coraz więcej. Oznacza to, że są dobrym interesem. Nic w tym nagannego, jeśli pieniądze nie są zarabiane szybko, kosztem pensjonariuszy.
Doc. Bień wątpi też, czy opiekunowie w prywatnych domach poradzą sobie z kilkoma chorobami przewlekłymi, bo tyle przeważnie mają osoby starsze. Ona sama, jako wojewódzki konsultant geriatrii, wzywana była do pensjonariuszy z odleżynami i wyniszczonych cukrzycą. Zawsze się okazywało, że rodzina nie odwiedzała tych osób przez kilka miesięcy, a właściciele niewiele wiedzieli o objawach schorzeń.
Afera goni aferę.
W Szczecinie założono dom w prywatnym mieszkaniu. Jedną ze staruszek odchudzono o 30 kg. Co ciekawe, dopiero taki spadek wagi zauważyła rodzina. Cenzurowano listy, zabroniono wychodzenia z pokoju, zabrano dokumenty. W Gdańsku kilka rodzin sprzedało mieszkania, by zamieszkać wspólnie w Złotej Jesieni. Okazało się, że do ich pieniędzy prawo ma właściciel, oni są tylko wynajmującymi lokale.
Ponieważ nie ma żadnej kontroli państwowej, właściciele domów prywatnych postanowili się zjednoczyć. Rok temu założyli Stowarzyszenie Domów Opieki i Pensjonatów dla Seniorów. Ich rekomendacja ma być sygnałem dla rodziny, że dom jest w porządku. Również doc. Barbara Bień uważa, że placówki powinny otrzymywać licencje. Na razie najlepszą akredytacją jest poczta pantoflowa. Ogłoszenia naganiają niewielu klientów, dobra opinia – większość. Stowarzyszenie założył Antoni Gabański po doświadczeniach (negatywnych) ze znalezieniem odpowiedniego miejsca dla teściowej. Uważa, że dotacje powinny otrzymywać wszystkie domy, nie tylko państwowe. Klient wybiera, gdzie chce być. Szczególne nadzieje Antoni Gabański wiąże z przystąpieniem do UE. Liczy, że zaczną zjeżdżać do nas zachodni pensjonariusze.
Poza tym członkowie stowarzyszenia chcą walczyć z częstym uogólnieniem, że prywaciarz chce tylko zarobić. Anna Borkowska, sekretarz stowarzyszenia, mówi, że poczucie odpowiedzialności jest większe niż w innej pracy.
Na razie tylko nieliczne prywatne domy zawarły kontrakty z NFZ. Jednym z nich jest Zacisze w podłódzkiej Woli Łaznowskiej (nie mylić z Zaciszem na Konstantynowie), przerobione z niepotrzebnej już szkoły, tysiąclatki.
A może rodzina zastępcza?
Ciekawą ideą są rodzinne domy dla starszych osób. Choć prawo zezwala na nie od kilku lat, powstają opornie, bo utrzymywać w części musi je samorząd. Na razie jest ich w Polsce kilka. Pierwszy stworzono w Poznaniu, a przed kilkoma dniami otwarto jedyny w Trójmieście. – Zorganizowaliśmy akcję "Zaopiekuj się mną" – mówi Jarosław Iwaszkiewicz z MOPS. – Zapraszaliśmy mieszkańców do zorganizowania takiego domu, w którym rodzina opiekuje się kilkoma starszymi osobami. Zainteresowanie było duże, jednak wiele ofert natychmiast eliminowaliśmy. Zgłaszali się właściciele mieszkanek na dziesiątym piętrze. Szybko w czołówce znaleźli się państwo Mańkowscy, którzy swój domek przystosowali do potrzeb ludzi starszych.
Trafiły tam osoby z kolejki oczekujących. Tak jak w państwowym domu płacą 70% swojej emerytury. Resztę, do kwoty 1630 zł, dopłaca gmina. W domu nazwanym Jesienną Przystanią zamieszkało osiem osób. Ma być kameralnie i rodzinnie. Właśnie z tego powodu zrezygnował jeden z pensjonariuszy. Po dwóch zawałach tęsknił za bardziej rozrywkowym trybem życia.
Domy rodzinne, choć ich niewiele, już wzbudzają emocje. Antoni Gabański ze stowarzyszenia prywatnych ośrodków uważa, że to chory pomysł, bo nie może być rodziny z ośmiorgiem dziadków. Zwolenniczką jest prof. Barbara Szatur-Jaworska. Jednak wolałaby, żeby placówki powstawały w małych miejscowościach, gdzie jest większe bezrobocie. Poza tym do domu trafiliby znajomi znajomych, a naturalną kontrolą byłoby oko sąsiada.
Standardem międzynarodowym jest utrzymanie starszej osoby we własnym środowisku, jak długo to możliwe. U nas usług opiekuńczych, tych dotowanych przez państwo jest niewiele. – Rodziny chcą się opiekować starymi ludźmi – ocenia prof. Barbara Szatur-Jaworska. – Ale nie mają wsparcia ani materialnego, ani psychicznego. Bywa, że chory na alzheimera umiera, pozostawiając rodzinę jak wrak – rozbitą, skłóconą, schorowaną. W takiej sytuacji mniejszym złem, jeśli nie ma wspomnianej pomocy środowiskowej, jest oddanie matki czy ojca do domu opieki.
Przewodnicząca Towarzystwa Gerontologicznego, doc. Barbara Bień, uważa, że stary Polak powinien mieć wybór, czy chce pomocy w środowisku, czy pójdzie do placówki. Dla wielu osób wyjściem byłoby zapewnienie choćby minimum socjalnego.
Ale na razie w ubogiej służbie zdrowia, zajętej walką z nowotworami i zawałami, nikt nie zauważa, że przybywa osób starszych. Nie ma państwowych pieniędzy na ich leczenie, na rehabilitację. Jedynym pomysłem zaczyna być rodzinna zrzutka na miejsce w domu opieki. Lub czekanie w państwowej kilkuletniej kolejce.
Luksus i koszary
Większość placówek ma dobry standard, taki jak u Jarosława Połcia z Łomianek. Ale kilka ulic dalej Róża Dolińska postawiła luksusową Różę. U pana Jarosława pobyt kosztuje 1,3 tys. zł, w Róży prawie 2,1 tys. zł miesięcznie. Tu mieszkają profesorowie, aktorzy, a na korytarzu słychać rozmowy na poziomie słynnego domu artysty w Skolimowie. Czasem, dla ćwiczeń, konwersacje prowadzone są po francusku. Właścicielka przyznaje, że do niektórych tematów musiała się przygotować.
Pałacowe korytarze, przeszklona jadalnia z zielonym kącikiem. Stąd wyjście do ogrodu, gdzie w sezonie urządza się grilla. Wszyscy pensjonariusze są w dobrej formie i cieszą się wolnością. Każdy je, kiedy chce i co chce. Kuchnia przyjmuje specjalne zamówienia. Jednoosobowe pokoje z łazienkami (na wszystkich drzwiach nazwiska) można było urządzić własnymi meblami z epoki lub z czasów Gierka. W każdym pokoju wystawa zdjęć. Mąż, znakomity architekt, rodzice właściciele majątku w Wołkowysku, wnuczka, wykładowczyni na UW.
Tu jest najwięcej tych, którzy decyzję podjęli świadomie. Osoba kulturalna zawsze wie, kiedy zejść ze sceny, szczególnie że w tym środowisku wyemigrowało najwięcej dzieci i wnuków. Póki starcza sił, trzeba sprzedać mieszkanie i do pani Róży zabrać jedynie pamiątki. Nietypowy był tylko przyjazd pewnej pani profesor. Nie dała się wynieść z karetki, która wiozła ją do hospicjum. U pani Róży mieszka dwa lata i zapewnia, że nie chce umierać.
Najbliżej przeszklonych drzwi wejściowych mieszka małżeństwo – Maria i Wacław Błaszczykowie. On, żołnierz, został po wojnie w Anglii. Ona dojechała do niego w 1958 r. Nie mają dzieci, więc wrócili do Polski, bo odnaleźli się jacyś dalecy kuzyni. – Właśnie wyszli od nas goście – chwalą się. – I nawet trochę wina było. Ona, jak przed laty, zapatrzona w męża.
Następny pokój. Pani Danuta była urzędniczką. Świetnie wychowała syna. Nad łóżkiem zawiesiła kalendarz. W nim czerwonym flamastrem wypisana godzina, o której dzwoni.
Pan Eugeniusz, dwa pokoje dalej, ma prościutkie meble, jak to żołnierz. Był najpierw w domu weterana. Ale tam ginął w tłumie. Przeniósł się tutaj i najbardziej sobie ceni, że gdy serce trzepoce, siedzi przy nim pielęgniarka. – Zgrane małżeństwo – tak wspomina życie. Ale żona zmarła pięć lat temu i zaraz zaczęły nachodzić go lęki. Uśmiecha się dopiero na wspomnienie chrześniaka, który go odwiedza. Za to pani Bożena, ta z pierwszego piętra, znalazła cel. Porządkuje bibliotekę. Dziwna to składanka. Każdy, likwidując mieszkanie, dorzucił swoje zbiory. Teraz trzeba oddzielić literaturę od słowników.
Pani Bożena też żyje wśród fotografii. Mąż, mistrz olimpijski, nieżyjąca córka i prawnuczka śliczna jak z reklamówki. Domy opieki to ta opisana Polska dostatnia, ale ta i żyjąca godnie, choć poniżej minimum. Jan Stechowicz, dyrektor państwowego domu w podbiałostockiej Jałówce, ze zdumieniem słucha o pokoikach w Róży. Na sto osób (zaznacza, że w ciężkim stanie) ma dwie łazienki. – Ale za to – pociesza się – mamy ogromny teren i własny las. W 1957 r. przerobiono budynek straży granicznej i do dziś w zgrzebnych warunkach w koszarowym stylu mieszka tłum. Jan Stechowicz chciałby dobudować piętro z łazienkami i lepszymi warunkami. I on, podobnie jak właściciele prywatnych domów, obserwuje, że trafiają do niego ludzie coraz bardziej schorowani, właściwie tacy, którzy powinni być w hospicjum. Wypychani ze szpitali są umieszczani tam, gdzie tylko znajdzie się miejsce. Ostatnio przyjęta pensjonariuszka przeżyła w ośrodku tylko trzy dni.
Swoje marzenia musiała także zweryfikować Ewa Jędrzejewska z prywatnego domu opieki w Woli Łaznowskiej. Planowała wycieczki do teatru, tymczasem większość osób ma alzheimera i żyje we własnym świecie.
Dla osób w lepszej formie dyr. Stechowicz, jako pierwszy szef ośrodka, zorganizował terapię zajęciową. Ludzie jakby pojaśnieli w oczach. I jeszcze jedno, co zauważył. Nie wiadomo dlaczego, ale przed Bożym Narodzeniem staruszkowie nie umierają.
Iwona Konarska
ZMIANY DOPIERO ZA ROK
Dotychczas aby założyć dom opieki społecznej, trzeba było tylko zgłosić działalność gospodarczą. Oznaczało to jedynie możliwość kontroli fiskusa, a nie służb socjalnych. Taką szansę daje nowa ustawa o pomocy społecznej, która nakazuje uzyskanie zezwolenia wojewody. Gdy wyrazi on zgodę, jego urzędnicy będą mogli oceniać sposób prowadzenia domu. Jednak ustawa ma roczne vacatio legis i w ciągu najbliższych miesięcy nic się nie zmieni. Zwłaszcza że samorządy pielęgniarek i lekarzy też się nie interesują warunkami opieki.
Zgodnie z nową ustawą, w kosztach utrzymania w państwowej placówce poza pensjonariuszem i gminą ma partycypować także rodzina. Ten wychowawczy zapis może się zwrócić przeciwko potrzebującym, bo najbliżsi skażą ich na domową wegetację, byleby nie płacić.
Domów coraz więcej
Od 1990 r. liczba państwowych domów wzrosła z 629 do 999. Było 63 tys. miejsc, jest ponad 88 tys. Czas oczekiwania – od roku do 10 lat. Nie wiadomo, ile jest domów prywatnych. Ocenia się, że około 200. Ale na pewno będzie to rozwijający się sektor usług. Już co szósty Polak ma ponad 60 lat, a za 30 lat będzie to co trzecia osoba. Zgodnie z rozporządzeniem ministra pracy z września 2000 r., "organizacja domu powinna uwzględniać w szczególności: wolność, intymność, godność i poczucie bezpieczeństwa mieszkańców".