USA: loteryjny geszeft prezesa Collinsa
Chicagowski tygodnik polonijny Express wielokrotnie ostrzegał czytelników przed wątpliwymi pośrednikami, którzy robią interes na loterii wizowej. W najświeższym wydaniu tygodnik przynosi reportaż o takim właśnie pośredniku. Gazeta pisze:
Okazuje się, że chyba już ze sto razy ostrzegaliśmy czytelników przed niesolidnymi - głownie internetowymi - firmami, które zajmują się pośrednictwem w loterii wizowej DV-2003. Część pośredników proponuje swe usługi w sposób uczciwy, choć drogi, w cenie od 45 do 100 dolarów od osoby. Są jednak firmy, które kasują klientów, mimo że ich szansę, przy tym pośrednictwie, są praktycznie żadne.
Jedna z takich firm, zarejestrowana w Kalifornii, działa pod nazwą United States Lottery Registration. Nazwa sugeruje, że mamy do czynienia z agendą rządową lub co najmniej przybudówką Immigration and Naturalization Service. Wrażenie to ma pogłębiać okazała okrągła pieczęć na papierze i kopertach firmowych USLR. Imponujący amerykański orzeł z rozpostartymi skrzydłami ma też zapewne przekonać niedowiarków, że mają do czynienia z rządowymi kręgami Waszyngtonu. Podobnie jak widniejąca na kopercie firmowej "urzędowa" czcionka.
Swym klientom, firma wysyła pełen przechwałek i zapewnień list, podpisany Robert A. Collins. Występuje on w charakterze prezesa tego przedsięwzięcia. Sądząc jednak z charakteru pisma, pan Collins to zapewne przysłowiowy polski cienki Bolek który przybrał sobie amerykańskie nazwisko, by geszeft nabrał wiarygodności.
Pan Collins zwraca się do adresata po imieniu (np. drogi Jerzy), roztaczając przed aplikantem cudowna wizje "zielonej karty" dla niego i całej rodziny, w najszczęśliwszym miejscu świata. Pisze w liście m.in.: U.S. Lottery Registration daje stuprocentowe gwarancje zakwalifikowania się (entry). Sugeruje to, że pomysłodawca przedsięwzięcia ma sposób na wygrana w wizowej loterii. Jest to oczywistym nonsensem, przed jakim ostrzega właśnie INS.
Autor zapewnia przy tym, że natychmiast po otrzymaniu zgłoszenia od klienta, doświadczony zespół fachowców przygotuje aplikacje i nada bieg sprawie. Potem, klient ma otrzymać U.S. Lottery Registration Membership Card. Czyli kartę, zawierającą - uwaga! - indywidualny numer identyfikacyjny aplikanta, potwierdzający miejsce w loterii (place in the lottery).
Tu wypada przypomnieć, że władze niejednokrotnie ostrzegały, iż nie ma żadnej kolejki do "zielonej karty" i nikt nie może zapewniać w niej miejsca. Następnie pan Collins obiecuje, że na bieżąco będzie informował kandydata o każdorazowym postępie sprawy.
Kolejny akapit ma upewnić klienta, że dobrze wybrał. USLR jest liderem jeżeli chodzi o wygrywanie w amerykańskich loteriach wizowych - czytamy w liście. -Tysiące naszych aplikantów wygrały już "zielone karty". Zapewniamy, że aplikacje odpowiadają surowym normom tego programu. U.S. Lottery Registration ma dziesięć (10) razy więcej wygranych niż inne agencje. Nie daj się zwieść tym, co one mówią. Jest tylko jedna firma United States Lottery Registration!
Akurat to ostatnie zdanie może być prawdziwe. Cała reszta - niekoniecznie. No bo skąd prezes Collins wie, że jest dziesięć razy skuteczniejszy od innych, skoro absolutnie nie ma możliwości sprawdzenia, klienci jakich firm wygrywają najwięcej "zielonych kart"? Poza tym, z listu i dalszych dokumentów wynika, że to właśnie pan Robert ogłupia swych klientów.
W kolejnym zdaniu, prezes Collins chyba przestrzega przed samym sobą, pisząc: -Ponad sześćdziesiąt (60%) procent aplikacji zostało zdyskwalifikowanych w ubiegłorocznej loterii, wskutek błędów. Zapewnia też, że U.S. Lottery Registration nie pozwoli, by tak stało się z twoją aplikacja.
Niestety, wszyscy ci, którzy skorzystali w tym roku z usług prezesa Collinsa, nie spełniają podstawowych wymogów loterii, opartych o przepisy, opracowane przez Departament Stanu. Zgodnie z obecnymi wymogami, zdjęcie aplikanta ma być znacznie większe, niż poprzednio, o rozmiarach 5 na 5 cm. Prezes zaś doradza, by zdjęcie miało rozmiar 37 na 37 mm (jest nawet na aplikacji ramka o tych rozmiarach). Takie wymogi obowiązywały rok temu, w loterii wizowej DV-2002. W bieżącej loterii DV-2003 niektóre przepisy się zmieniły, w tym właśnie dotyczące zdjęć.
Prezes informuje, że potrzebne są dwie fotografie. Tymczasem, podobnie jak w ubiegłorocznej, tak i w tegorocznej loterii wystarczy jedno. Poza tym w aplikacji pana Roberta nie ma mowy o tym, że nie chodzi - jak rok temu - o zdjęcie paszportowe, lecz robione "na wprost". No i wreszcie prezes nie wspomina, że - bagatela! - zgodnie z tegorocznymi przepisami, potrzebne są fotografie nie tylko głównego aplikanta lecz także jego współmałżonka i dzieci do 21. roku życia. "Biuletyn wizowy" Departamentu USA mówi wyraźnie: Zgłoszenie zostanie zdyskwalifikowane, gdy nie zostaną dołączone zdjęcia wszystkich członków rodziny. Wygląda więc na to, że pan Robert zerżnął ubiegłoroczną aplikację (opatrzoną nadal jest znakiem prawa autorskiego z roku 2000) i nie pofatygował się nawet, by sprawdzić, co się w tegorocznych przepisach zmieniło!
W aplikacji pana Collinsa eksponowane miejsce zajmuje segment o płatności za imigracyjną usługę. Singiel płaci 50, a małżeństwo - 75 dolarów. Kwestionariusz przewiduje aż 11 możliwości opłaty za usługę, w tym w gotowce zagranicznej (ciekawe, jaki przelicznik prezes stosuje).
Dręczyło nas kilka pytań, dlatego 9 bm. zadzwoniliśmy do U.S. Lottery Registration, mającej siedzibę w Los Angeles. Odebrała panienka.
-Dobry wieczór, chciałem się dowiedzieć, czy mogę jeszcze złożyć aplikację na loterię...
-Tak, możesz, ale szybko - odparła rozmówczyni, w języku angielskim.
-A do kiedy?
-Do dwudziestego dziewiątego października.
Z wrażenia, słuchawka wypadła mi z ręki. Wprawdzie nie wątpiłem w operatywność prezesa Collinsa, lecz musi być naprawdę dobry, skoro po otrzymaniu mojej aplikacji 29 października, zdoła sprawić, by poczta doszła do Kentucky Visa Center przed godz. 12 w południe 31 października. A nawet jakby doszła (zakładam, że na naiwnych prezes Collins już się dorobił prywatnego odrzutowca), w jaki sposób sprawi, by moją aplikację przyjęto ze zdjęciem znacznie mniejszym od przepisowego i bez wymaganych fotografii najbliższej rodziny? W świetle tych wątpliwości nie ma żadnych gwarancji, że prezes Collins w ogóle pofatyguje się z wysyłaniem jakichkolwiek aplikacji swych klientów. Równie dobrze może je wszystkie walnąć do kosza, wyręczając w tym Departament Stanu, który i tak zapewne nie przyjąłby kwitów od pana Roberta. (Andrzej Wasewicz /pr)