Urzędnicy skłamali na korzyść gminy
Aby zagarnąć dla gminy ziemię przedwojennego przedsiębiorcy, łódzcy urzędnicy zeznali przed sądem, że ten nie ma spadkobierców. Tymczasem w urzędzie leżało pismo w tej sprawie od jednego z nich. Wczoraj ujawniliśmy, że największą inwestycję w regionie łódzkim - Grupową Oczyszczalnię Ścieków - postawiono bezprawnie na gruntach zmarłego w 1939 r. przedsiębiorcy Teodora Tietzena. Jego spadkobiercy wygrali właśnie proces z gminą, blokując przejęcie przez nią na własność terenu pod oczyszczalnią - pisze "Gazeta Wyborcza".
22.01.2005 | aktual.: 22.01.2005 13:06
W ślad za wyrokiem do sądu wpłynęły wnioski o kolosalne odszkodowanie. Spadkobiercy Tietzena domagają się: zwrotu ziemi pod GOŚ; ponad 50 mln zł odszkodowania za bezprawne korzystanie z gruntu przez ostatnie 10 lat; pół miliona złotych co miesiąc w sytuacji dalszego korzystania z terenu, na którym stoi oczyszczalnia. Jak ustaliliśmy, urzędnicy, którzy przed laty starali się o przejęcie przez gminę terenów fabrykanta, dopuścili się licznych nadużyć - podaje dziennik.
O tym, że budowa prowadzona jest na cudzym gruncie, dowiedzieli się w listopadzie 1997 r. od jednego ze spadkobierców, nieżyjącego już profesora Politechniki Łódzkiej. Jak wynika z dokumentów, w niezwykle uprzejmym liście informował on Witolda Patriarchę, ówczesnego szefa wydziału inwestycji, że w łódzkim sądzie kończy się sprawa spadkowa o majątek po fabrykancie Teodorze Tietzenie. Chodziło m.in. o siedem hektarów ziemi zajętej pod budowę GOŚ. Profesor zadeklarował nawet wstępnie, że spadkobiercy - grzecznie poproszeni - mogą zrezygnować z roszczeń finansowych za tę ziemię wobec gminy. Na list nikt z urzędu nie raczył odpowiedzieć. Dziś profesor już nie żyje, a gmina może zapłacić miliony. Co więcej, dwa miesiące później gmina wystąpiła do sądu o uznanie jej za właściciela terenu przez zasiedzenie - informuje gazeta.
Od czasu zakończenia wojny spadkobiercy nie interesowali się nieruchomością ani nie żądali rozliczeń - skłamali urzędnicy. Sąd rutynowo musiał sprawdzić, czy żyją spadkobiercy Tietzena. Nie znalazł ich, bo w dokumentach dostarczonych przez gminę nazwisko przedsiębiorcy wpisano z błędem (Ticen). Pikanterii sprawie dodaje to, że obie sprawy toczyły się równolegle w tym samym wydziale tego samego sądu. I tylko dzięki przypadkowi sprawa wyszła na jaw. Po śmierci profesora jego syn odbierał postanowienie potwierdzające, że jest spadkobiercą Tietzena. Sądowa urzędniczka skojarzyła, że przed chwilą zapadł wyrok w sprawie zasiedzenia ziemi podobnie nazywającego się przedwojennego przedsiębiorcy - pisze "Gazeta Wyborcza". (PAP)