Uroczy rechot Szwabów
Dlaczego Brytyjczycy uważają, że Niemcy nie mają poczucia humoru? Bo nie śmieszą ich brytyjskie dowcipy o Hitlerze – twierdzi wieloletni korespondent „The Times” w Berlinie Roger Boyes.
05.02.2007 | aktual.: 14.03.2007 08:31
Zawsze byłem germanosceptykiem. Ale jak mogło być inaczej, skoro wychowałem się na Commando Comics (popularne komiksy o heroicznych dokonaniach brytyjskich żołnierzy podczas I i II wojny światowej – przyp. FORUM), które znały tylko dwa rodzaje Niemców: złych i głupich. Od czasu do czasu chichotałem też przy „Allo, Allo”. W szkole ekscentryczny nauczyciel niemieckiego próbował trochę zrównoważyć te zgubne wpływy, opowiadając o Beethovenie i Willym Brandcie. Mimo to moje pokolenie wciąż pozostaje niewolnikiem wrodzonej wrogości wpajanej nam przez ojców, którzy po raz ostatni widzieli Niemcy z wysokości pięciu tysięcy metrów w celownikach swoich lancasterów.
Jednego z moich poprzedników na stanowisku korespondenta w Niemczech Franka Johnsona (zmarł niedawno) czarne myśli zawsze nachodziły w pubie: Ten facet tam pod oknem, pałaszujący swoją kiełbasę. Myślisz, że był w wieku poborowym? Ciekawe, co takiego wtedy porabiał? Było to w 1985 roku. Naszym zadaniem nie było wprawdzie łapanie nazistów, ale – jak podkreślał Frank – zawsze trzeba mieć oczy otwarte.
Co ludzie powiedzą
Dziś zawarłem separatystyczny pokój. Czas już przestać mówić o wojnie i porzucić 50-letnie stereotypy. W tym celu napisałem książkę, którą jeden z brytyjskich komentatorów nazwał Księgą Prawdy i Pojednania – delikatnie zbeletryzowane wspomnienia potyczek zagranicznego korespondenta z pogmatwaną kulturą kraju, w którym gości. Napisałem ją po angielsku z zamiarem przetłumaczenia na niemiecki, w celu wyjaśnienia Niemcom, jak rodzą się brytyjskie stereotypy na ich temat, jak niektóre z nich noszą w sobie ziarno prawdy i jak można je w delikatny sposób podważyć. I to by było wszystko: przez ostatnich kilka miesięcy pisanie tej książki było nieszkodliwym hobby. Kiedy inni żeglowali albo porządkowali swoje kolekcje podkładek pod piwo, ja tropiłem stereotypy.
Wbrew wszelkim przeciwnościom książka stała się bestselerem w Niemczech. W ciągu zaledwie trzech tygodni na półki księgarni trafił już czwarty dodruk, a ja jestem bombardowany pytaniami: dlaczego Brytyjczycy nas nie kochają? Co w wolnym przekładzie brzmi mniej więcej tak: dlaczego my sami nie darzymy się większą miłością? Niemcy kupują moją książkę o nieco chamskim tytule „My dear Krauts” (Drogie Szwaby) – tytuł ten zasugerował niemiecki wydawca, w akcie samobiczowania. Nie ma drugiego takiego społeczeństwa, które by w równym stopniu pożądało opinii obcokrajowców na swój temat. – Czy znowu zaczynamy rozrabiać? – pytają w programach telewizyjnych holenderskich, włoskich i brytyjskich korespondentów. – Czy sprawiamy zawód Europie? Czy nie potrafimy się zmienić? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie brytyjskich producentów telewizyjnych równie mocno zainteresowanych opinią świata zewnętrznego. Ta słabość sprawia, że Niemcy są atrakcyjnym tematem. Interesującym nawet dla tych z nas, którzy dostają pieniądze za to,
że tu żyją. Nigdy nie wiadomo, kiedy polityk (lekarz albo właściciel pubu) pęknie pod naporem zwątpienia albo publicznie zamanifestuje swoją nieśmiertelną dumę z bycia Niemcem. Przypomina to życie w schronisku młodzieżowym, którego właściciel jest schizofrenikiem, losowo przestrzegającym obowiązujących zasad. W rezultacie martwimy się o Niemców, pragnąc, by jak najszybciej zażyli odpowiednie lekarstwo i wyzdrowieli. Korespondenci mają zatem obowiązek badać stare truizmy, oglądać je pod słońce i sprawdzać ich kondycję.
Niemieckie upodobanie do porządku? Klasyczny niewypał. Niemcy boją się chaosu. I mają rację, bo zawsze kipi on tuż pod powierzchnią. Ale nie ma nic obsesyjnego czy kompulsywnego w ich myśleniu na ten temat. Po prostu rozumieją, że warto inwestować w części sprawnie funkcjonującego systemu. Zdałem sobie sprawę, że stałem się trochę bardziej niemiecki, gdy podróżowałem pociągiem Stanstead Express. Bilet był drogi, a mimo to na oknie wagonu roztarta była kanapka z jajkiem, panował niemiłosierny tłok, a skład utknął w szczerym polu gdzieś za Tottenham Hale. Pod japońskim turystą złamał się fotel. Wszyscy (tzn. wszyscy Brytyjczycy) się roześmieli. Wzdrygnąłem się i pomyślałem, że są jednak gorsze rzeczy niż uporządkowane społeczeństwo.
Niemiecka dokładność, osławiony Gründlichkeit? Napis „made in Germany” zwykł oznaczać najwyższą jakość. Obecnie 40 procent produktów chlubiących się taką nalepką jest częściowo wykonywanych w Europie Wschodniej albo Azji. Mój niemiecki ekspres do kawy eksplodował, a toster stanął w płomieniach. Niemiecka etyka pracy? Niemcy pracują dziś dużo krócej niż Brytyjczycy, mają więcej wolnego czasu i dłuższe wakacje. Mają czas na pielęgnowanie przyjaźni poza biurem, o czym Brytyjczycy zapomnieli już dawno temu. Traktują przyjaźń poważnie, dogłębnie.
Numer z labradorem
Oryginalny katalog rzekomo typowych cech charakterologicznych Niemców został opracowany przez brytyjskich ekspertów doradzających premier Margaret Thatcher, tuż przed zjednoczeniem Niemiec. Lista zaczynała się od Angst (z niem. strach, lęk) i agresji. Można się naśmiewać z premier Thatcher, że pozwoliła na to, by kulturowy stereotyp kształtował jej politykę. Ale trzeba przyznać, że próbowała myśleć historycznie i całkiem sensownie poszukiwała sposobów prognozowania zachowań niemieckich partnerów. Brytyjskie stereotypy na temat Niemców skodyfikowane zostały w latach 60., gdy się okazało, że wprawdzie wygraliśmy wojnę, ale straciliśmy imperium. Niemcy wprawdzie przegrały wojnę, ale za to miały swój cud gospodarczy. Ponieważ analiza przyczyn powojennego upadku wiązałaby się z – jakże mało brytyjskim – krytycznym spojrzeniem na samych siebie, woleliśmy zwalić całą winę na pokręcony charakter Niemców (podejrzanie dobrze zorganizowanych i ciężko pracujących). Kiedy zaczęła się era turystyki masowej, dzieliliśmy z
nimi hiszpańskie hotele i wtedy zobaczyliśmy, że mają lepiej niż my. Dlatego, gdy 20 lat po wojnie nadeszła chwila, w której mógł się rozpocząć proces pojednania, w sercach Brytyjczyków zagościła zazdrość, która położyła się cieniem na wzajemnych stosunkach. Kawały o nazistach stały się jeszcze bardziej neurotyczne.
Wielu niemieckich ambasadorów w Wielkiej Brytanii słusznie się na to skarżyło. Brytyjczycy potrafią być nieprzyjemni, a nawet rasistowscy w stosunku do Niemców, zwłaszcza gdy czują, że ci wyprzedzają ich w jakiejś dziedzinie. Argument, że Niemcy nie mają poczucia humoru, bo nie śmieją się z brytyjskich dowcipów o Hitlerze, jest bezsensowny. Przekonanie o rzekomym braku poczucia humoru wśród Niemców pozostaje najbardziej trwałym negatywnym stereotypem, który należy nieco rozjaśnić. Kryzys zaufania do samych siebie związany jest po części z miłością, jaką Niemcy darzą brytyjski humor. W niemieckich domach na wyrywki zna się poszczególne odcinki Benny’ego Hilla, Monty Pythona, „Hotelu Zacisze” czy filmu „Borat”. Obecnie, gdy cały brytyjski przemysł samochodowy znajduje się w niemieckich rękach, komedia stała się jednym z nielicznych produktów eksportowych Wielkiej Brytanii. Niemcy naprawdę śmieją się głośno, choć z lekkim opóźnieniem, z brytyjskich dowcipów. Ponoć tylko w jednym momencie filmu o kazachskim
reporterze niemieccy widzowie zaczęli się nerwowo wiercić w fotelach. Było to wtedy, gdy Borat opisywał zabawę w „gonienie Żyda”.
W sumie jednak nadajemy z Niemcami na tych samych falach. Kilka lat temu Ambasada Brytyjska w Berlinie zorganizowała anglo-germańskie komediowe spotkanie na szczycie. Uczestniczyli w nim brytyjscy i niemieccy scenarzyści, których zdaniem była próba stworzenia kategorii eurodowcipu. Zamiast tego obie grupy doszły do zgodnego wniosku, że najbardziej śmieszy ich amerykański sitcom „Przyjaciele”.
Mimo to przełożenie humoru z jednej kultury na drugą nie jest wcale łatwe. Jednym z wątków książki „My dear Krauts” jest trwająca potyczka między bohaterem-korespondentem a niemieckim urzędem podatkowym, który umieścił go w wyższym progu podatkowym i kazał sobie zapłacić zaległą daninę. Sprawa wiązała się z wizytą u prawnika, który minął się z powołaniem i zawsze marzył o tym, by być weterynarzem. Kiedy korespondent wkracza do jego biura, zastaje prawnika z ręką zanurzoną w odbycie labradora. Scena ta wydarzyła się naprawdę, a jeśli kogokolwiek śmieszą jeszcze slapstickowe gagi, to na pewno Niemców. Wydawca domagał się jednak usunięcia sceny.
– Za bardzo w stylu Benny’ego Hilla – stwierdził. – Myślałem, że Niemcy lubią dosłowny humor – odparowałem. – Sprawdziłem to na moich koleżankach. Powiedziały, że to obleśne – twardo obstawał przy swoim niemiecki wydawca. – Ale na tym też polega brytyjski humor. Lubimy niesmaczne i obleśne dowcipy – w desperacji wytoczyłem najcięższe działa. Daniel (rzeczony wydawca) pomyś-lał chwilę, po czym stwierdził:
Numer analny odpada. Niemcy czegoś takiego nie kupią.
Po wielu dyskusjach dobiliśmy targu: prawnik będzie badał biednego labradora za pomocą sondy, a nie ręką.
Kiedy podczas wieczorów autorskich odczytuję ten fragment, zawsze przynajmniej jedna osoba pęka ze śmiechu. Inni wolą bezpiecznie spojrzeć na zegarek albo sprawdzić, czy nie mają jakiejś wiadomości na komórce. Faktem jest, że większość z nich zaśmiewa się z rzeczy, które jeszcze dziesięć lat temu byłyby tematem tabu. Ot, na przykład z bombardowania niemieckich miast. Protesty Niemców wzbudza natomiast błyskawiczne przejście od slapsticku do sarkazmu lub ironii. A to esencja brytyjskiego humoru: próba zbicia z tropu odbiorcy. Niemcy wolą wyraźne puenty przekazywane w prostolinijny sposób, niczym kule zmierzające po raz obranym torze w stronę skazanych na rozbicie kręgli.
Piłkarski blitzkrieg
Wydaje mi się, że brytyjskie przesądy na temat niemieckiego humoru wzięły się stąd, że w Niemczech nie ma tradycji codziennej, żartobliwej rozmowy.
W Londynie każdego dnia słyszy się w pracy, w autobusie czy metrze kilkanaście zabawnych powiedzonek i dowcipów. Mogą nie być najwyższego lotu, ale przynajmniej pojawiają się jeden za drugim w reakcji na bieżące sytuacje. W Niemczech humor odizolowany jest od codzienności. Wieczorami Harald Schmidt, skądinąd bardzo zabawny prezenter talk-show, czasami rozbawi ich do łez. Ale może to nastąpić dopiero po jedzeniu, gdy sprzątnięto już ze stołu, zmyto talerze, a kubki po jogurcie pieczołowicie przygotowano do recyklingu. Następnego dnia w biurach Niemcy przypominają sobie gagi Schmidta i znów się z nich śmieją. Nigdy jednak nie dostrzegą oczywistych absurdów w najbliższym otoczeniu. Mam pewną teorię na temat tego pozbawionego codziennej dawki humoru społeczeństwa, ale kiedy próbowałem ją przedstawić w niemieckim radiu, jedyną reakcją było lodowate milczenie. Chodzi o to, że w Wielkiej Brytanii humor miejskiego proletariatu zakorzeniony jest mocno w kulturze jidysz, która trafiła do miast wraz z falą żydowskich
emigrantów z Europy Wschodniej. Dotarła ona także do miast w Niemczech, ale z wiadomych powodów została z nich wyrugowana. Intrygujące jest to, że w miarę jak Brytyjczycy coraz rzadziej śmieją się z Hitlera (podczas ostatniego mundialu zanotowałem tylko jedną grę słów nawiązującą do blitzkriegu), Niemcy rozsmakowali się w kawałach na temat nazistów. Być może jest to oznaka, że Brytyjczycy wkraczają w nowoczesność, a Niemcy dochodzą do ładu z własną przeszłością. Poważnym testem była pierwsza niemiecka komedia o Hitlerze, której premiera odbyła się na początku roku. Führer pokazany jest w niej jako niedojrzały maminsynek, który uwielbia bawić się w wannie. Sądząc po pierwszych recenzjach zamieszczonych w prasie, niemieccy widzowie turlają się w kinach ze śmiechu.
W Wielkiej Brytanii nic takiego się nie zdarzy – my już dość naśmialiśmy się z nazistów. Nie zazdroszczę Niemcom szansy pośmiania się z Hitlera – wierzę bowiem, że nie będą sobie żartować z jego ofiar ani o nich nie zapomną. Dlatego mój stosunek do Niemców nacechowany jest dziś większym spokojem. Wolność przyniosły im nie amerykańskie i brytyjskie Shermany, lecz Benny Hill i Borat.
Roger Boyes