Unia Lewicy, czyli falstart
„Suma zer daje zero” – tak profesor Kazimierz Kik, politolog związany z lewicą, skomentował zgrupowanie wokół Unii Pracy kilku kanapowych partyjek pod wspólnym symbolem „Unii Lewicy”. To powiedzenie zrobiło karierę wśród dziennikarzy. Czy słusznie? Można bowiem wyobrazić sobie, że tak zwany ul odegra liczącą się rolę polityczną – choć zapewne nie w taki sposób, na jaki liczyliby jego inicjatorzy. Unia Lewicy to kolejne podejście, kolejna próba utworzenia znaczącej siły lewicowej, niepowiązanej w sposób oczywisty z formacją pezetpeerowską.
Pierwszym była Unia Pracy w jej najdawniejszej edycji. Utworzyli ją lewicowi działacze dawnej antykomunistycznej opozycji z klubu „Solidarności Pracy” i grupa polityków wywodzących się z PZPR, którzy z różnych powodów nie chcieli, czy też nie potrafili znaleźć sobie miejsca w SLD. Udało jej się wprawdzie w 1993 roku wejść do Sejmu, ale potem stopniowo grawitowała w stronę rządzącego Sojuszu. Ostatecznie dawni opozycjoniści z liderem UP Ryszardem Bugajem na czele opuścili ją, a ludzie dawnego PZPR całkowicie zdominowali. Unia Pracy stała się przybudówką SLD, de facto pozbawioną podmiotowości i usiłującą ukryć to za pomocą radykalnej (głównie w sferze obyczajowej) frazeologii.
Niezależną lewicę – na lewo i od SLD, i od UP – usiłował też tworzyć jeden z obecnych animatorów UL, Piotr Ikonowicz. Z podobnym skutkiem. Najpierw PPS (w okresie pierwszego rządu SLD- -PSL) stała się „poputczykiem” Sojuszu, późniejsza zaś próba uprawiania polityki bardziej niezależnej skończyła się porażką partii i w końcu utratą w niej władzy przez Ikonowicza. Przez całe lata dziewięćdziesiąte nie było w Polsce miejsca na znaczącą lewicę, niezwiązaną jednoznacznie z tradycją i kadrami PZPR. Czy teraz jest inaczej?
Przytłoczeni PZPR-em
Wciąż niewiele na to wskazuje. Bo mimo piętnastu lat, jakie mijają od 1989 roku, lewicę w Polsce ciągle przytłacza kompleks pezetpeerowski. W wielorakim sensie. Choć wielu przedstawicieli lewicowego odłamu dawnej opozycji przekonująco kwestionowało i kwestionuje autentyczność lewicowości rządzącej w PRL partii, to zarazem trzeba stwierdzić, że PZPR realnie zaabsorbowała większość społecznych jej zasobów. Jest, niestety, trochę prawdy w wypowiedzi jednego z publicystów Trybuny, który stwierdził, że w Polsce autentyczna (a nie sztucznie odtwarzana) tradycja lewicowa to tradycja PZPR. Bo nawet jeśli z czasem PZPR coraz mniej szczerze traktowała własną orientację, to po pierwsze – dopiero od pewnego momentu, po drugie – spora część jej członków i działaczy nie rozstała się z nią do końca, a po trzecie – sama PZPR rewidowała ową lewicowość niekonsekwentnie, bo wiedziała, że innych tradycji, do których mogłaby się odwołać, po prostu nie ma.
Owocowało to, i w pewnej mierze nadal owocuje, sytuacją, w której każda tworząca się w Polsce lewica, niezależnie od swoich intencji, wikłana była w spór o PRL i niejako naturalnie spychana na pozycje – mniej lub bardziej skutecznej – jego obrony. W efekcie z jej potencjalnego elektoratu eliminowano wyborców PRL niechętnych. I tak błędne koło się zamykało. Inną przyczyną fiaska wszystkich prób utworzenia niepezetpeerowskiej lewicy była też potężna siła najpierw SdRP, a potem SLD. Obecny wehikuł formacji postpezetpeerowskiej miał (i ma) ogromne, jak na Polskę, struktury, pieniądze i żelazny elektorat wyborczy. Niepezetpeerowska lewica startowała z pozycji wielokrotnie gorszych. Co więcej, część lewicowo nastrojonych wyborców, która mogłaby być skłonna do zagłosowania na nowe ugrupowania, bała się zmarnowania swojego głosu i ostatecznie popierała SLD, grzebiąc w ten sposób nadzieje na nową lewicę.
Z deszczu pod rynnę
Powstaje pytanie: w jakim zakresie opisane powyżej prawidłowości przestały być aktualne, a w jakim pozostają. Wydaje się, że – paradoksalnie – ich aktualność jest nieco mniejsza, ale niekoniecznie musi to przynieść skutki oczekiwane przez twórców UL. Z czasem osłabła przede wszystkim identyfikacja lewicy z PRL. Jest to, oczywiście, okoliczność korzystna dla próbujących utworzyć nową formację. Ale zastąpiła ją inna, dla lewicowców zdecydowanie niekorzystna. Otóż mijające właśnie trzylecie rządów SLD doprowadziło do silnego skojarzenia w świadomości społecznej słowa „lewica” ze zjawiskami hasłowo określanymi jako oligarchia, korupcja i kapitalizm polityczny. Z, mówiąc najkrócej, „państwem Millera”.
I, do pewnego stopnia, odwrotnie. Ponieważ sztandar walki z powyższymi zjawiskami podniosła opozycyjna prawica, to ona z tą walką się kojarzy. I ona na tym w odczuciu społecznym zyskuje. A ponieważ prawica występuje w naturalnej opozycji wobec lewicy, rozumianej jednocześnie jako kierunek ideologiczny, to zjawisko to niejako dodatkowo wzmacnia społeczny proces depopularyzacji lewicy. Dodajmy, że w wypadku każdej, a zwłaszcza dopiero próbującej zdobyć pozycję siły politycznej podstawową sprawą jest osobowość lidera. To kolejna słaba strona Unii Lewicy. Izabela Jaruga-Nowacka może prywatnie być osobą sympatyczną, ale nie jest znana. Co ważniejsze, nie zdradza nie tylko cech charyzmatycznych, ale w ogóle przywódczych i nie wydaje się, aby mogła odegrać rolę Margaret Thatcher polskiej lewicy.
Polska to nie Hiszpania
Architekci Unii Lewicy chcą budować partię konsekwentnie lewicową, co miałoby ją odróżniać od „oportunistycznego” SLD. Przy tym nacisk kładą na sferę światopoglądowo-obyczajową. Wprawdzie dokument programowy Unii Lewicy zawiera lewicowe postulaty również w zakresie gospodarczo-społecznym, ale, jak dotąd, nie przekładają się one na pomysły konkretnych rozwiązań prawnych. Widać natomiast, że dla większości chyba działaczy UL znacznie bardziej interesujące są kwestie „równouprawnienia” gejów, postulaty feministyczne, walka z rzekomym państwem wyznaniowym itd. I właśnie w tej sferze ma ona szansę zawalczyć o palmę pierwszeństwa w politycznej wyrazistości. Czy jednak agresywny antyklerykalizm i bój o prawo homoseksualistów do zawierania małżeństw rzeczywiście mogą stać się politycznie opłacalne? Tak jest w wielu krajach Zachodu.
Ale w Polsce, jak dotąd, społeczna rzeczywistość jest inna. Dotychczasowe kampanie kulturowej lewicy cieszyły się u nas minimalnym poparciem społecznym. W wyborach do Parlamentu Europejskiego współtworząca UL antyklerykalna partia „Racja” i najbardziej chyba kojarząca się z gejowskim radykalizmem partia „Zieloni 2004” (ta ostatnia ostatecznie do Unii nie weszła, ale uczynił to najpopularniejszy jej działacz, Maciej Wieczorkowski) zyskały poparcie śladowe, w granicach błędu statystycznego. A warto przypomnieć, że w trakcie kampanii wyborczej do PE miały miejsce szeroko relacjonowane wydarzenia nagłaśniające postulaty kulturowej lewicy i jej organizacje, czyli: kontrowersje wokół krakowskich i warszawskich manifestacji homoseksualnych aktywistów oraz alterglobalistyczny „antyszczyt” w stolicy.
Aktywiści kulturowej lewicy nie ukrywają, że wzorem dla nich jest hiszpański premier José Luis Zapatero, który w tym tradycyjnie uznawanym za katolicki kraju wygrał wybory pod hasłami kulturowego progresywizmu, a następnie rozpoczął bardzo zdecydowane reformy zmierzające do realizacji tych postulatów (na przykład zaproponował najdalej idący w Europie projekt ustawy o małżeństwach homoseksualnych). Jednak Polska to nie Hiszpania. Tam wciąż wielką rolę w społecznej świadomości odgrywa pamięć o wojnie domowej toczonej przez frankistów pod hasłami tradycjonalnego katolicyzmu i z błogosławieństwem Kościoła oraz o dziesięcioleciach rządów caudillo, którego reżim był opresyjny i ostentacyjnie katolicki. W Polsce pamięć historyczna, czyli pamięć czasów sprzed przełomu 1989, jest, z oczywistych względów, inaczej ukierunkowana.
Po 1989 roku, kiedy to, według aktywistów kulturowej lewicy, w naszym kraju miało być budowane państwo wyznaniowe, w istocie instalowano jedynie katolickie ozdobniki na państwowej fasadzie. Natomiast – i to w odbiorze społecznym jest zasadnicze – drażniące antyklerykałów „dopieszczanie” katolicyzmu przez partie polityczne i władze państwowe tak naprawdę nie dotyczyło nigdy (z ważnym, ale jedynym wyjątkiem aborcji) sfer bezpośrednio dotykających przeciętnego człowieka. W odbiorze społecznym Kościół nie stał się opresyjny, dlatego antykościelny resentyment pozostaje domeną małych grupek. I dlatego raczej nie stanie się paliwem atomowym nowej lewicowej rakiety.
Z Belką, bez Bugaja
Nowa lewica chce się oprzeć na młodzieży i młodych wyborcach. Tymczasem badania socjologiczne wskazują, że ta grupa jest właśnie bardziej konserwatywna niż starsi. Konserwatywna nie do tego stopnia, żeby była jakoś szczególnie klerykalna. Natomiast w swej masie mniej niż starsze roczniki podatna na hasła antyklerykalne i postępowe światopoglądowo.
Czynnikiem zmniejszającym i tak niewielkie szanse UL jest też pozostawanie Unii Pracy i osobiście Jarugi-Nowackiej w gabinecie Belki. Radykalna nowa partia mogłaby bowiem budować swój image jedynie jako ugrupowanie opozycyjne. A pozostawanie w rządzie, łagodnie mówiąc, nie pomaga w kreowaniu takiego wizerunku. Polityka polegająca na protestowaniu przeciw rządowi i jednocześnie byciu w nim, i to w randze wicepremiera, jest bowiem nieczytelna. Polityków często pociąga tandetny makiawelizm, ale wyborców nie bardzo. Taka polityka, oparta na całkowitym lekceważeniu własnego elektoratu, swój chyba najpełniejszy wyraz znalazła w 1997 roku, kiedy to na krótko przed wyborami PSL, uczestnicząc w rządzie Cimoszewicza, postawiło wniosek o wotum nieufności dla tego gabinetu, bynajmniej nie występując przy tym z Rady Ministrów. W wyborach Stronnictwu niewiele to pomogło. Analogiczna polityka chyba nie pomoże Unii Lewicy.
Obecność Jarugi-Nowackiej w rządzie była jedną z najważniejszych przyczyn, dla których rozbiły się rozmowy toczone przez założycieli nowej formacji z historycznym przywódcą Unii Pracy Bugajem. Za Bugajem nie stoi polityczna siła. Ale jego wejście do nowej inicjatywy byłoby nawiązaniem do czasów niezależności UP sprzed 1994 roku, uwiarygodniłoby Unię Lewicy jako strukturę niezależną. Z tego punktu widzenia wstrzemięźliwość Bugaja jest dla niej kolejną stratą.
Stołki czy gra o wszystko?
Czy to oznacza, że nowa inicjatywa jest skazana na porażkę i na pewno nie odegra zauważalnej roli politycznej? Paradoksalnie, jakąś rolę Unia Lewicy może odegrać, przy czym chyba nie będzie to ta rola, o jakiej marzą jej założyciele. W perspektywie przyszłego roku bowiem rysuje się wyborczy sojusz lewicy. I rodzi się pytanie, czy UL do tego sojuszu wejdzie. Jak na razie, Jaruga-Nowacka deklaruje, że alians z SLD nie wchodzi w grę. Trudno jednak uznać te deklaracje za przesądzające, zważywszy że ze strony Sojuszu dążenie do wciągnięcia nowej formacji do koalicji będzie z całą pewnością silne.
Otóż obecność – lub nieobecność – Unii Lewicy w lewicowym aliansie może mieć pewne znaczenie. Dlatego że – tak przynajmniej wskazują obecne sondaże – wyborczy wynik tej koalicji będzie kilkunastoprocentowy, a w tej sytuacji dodatkowe 3-4 procent, bo chyba na taki samodzielny elektorat UL może liczyć, jest nie do pogardzenia. Ale przede wszystkim dlatego że umiejętnie rozegrana propagandowo, pozwalałaby na podjęcie próby zatarcia ewidentnie postpezetpeerowskiego charakteru lewicowego bloku. Oraz, choć to już zadanie trudniejsze, czy wręcz karkołomne – przedstawienia owego bloku jako przynajmniej nie w całości związanego z rządami lat 2001-2005. To w perspektywie wyborów. Inaczej natomiast w perspektywie powyborczej.
Jeśli SLD i – szerzej – formacji postpezetpeerowskiej uda się wyjść z obecnego wirażu, to można założyć, że nadal wszelkie odnowicielskie inicjatywy na lewicy będą zdominowane przez któreś ugrupowanie o peerelowskim rodowodzie. Natomiast inaczej stanie się, jeśli historia zmiecie SLD, a zdecydowane „czyścicielskie” działania nowego rządu doprowadzą do zmniejszenia finansowo-gospodarczego zaplecza formacji postpezetpeerowskiej. Wtedy przed nową lewicą otworzą się nowe możliwości.
Bo elektorat lewicowy będzie przecież w Polsce istniał. I ten stary, wywodzący się sprzed 1989 roku, i ten nowy, powoli się kształtujący. Polska wszak nie jest całkowicie odmienna od reszty świata i ludzie o szeroko rozumianej lewicowej wrażliwości również u nas istnieją i będą istnieć. Utworzenie UL teraz, w 2004 roku, to falstart. Ale po wyborach 2005 roku, jeśli zakończą się one anihilacją SLD, przed jakąś „nową lewicą” może się pojawić szansa. Przy czym, oczywiście, będzie ona większa, jeśli owa lewica nie wejdzie w skład bloku wyborczego zdominowanego przez byłych pezetpeerowców. Alternatywa stojąca przed animatorami Unii Lewicy jawi się więc następująco: iść do wyborów z SLD i SdPl, czyli zagrać o – co najwyżej – kilka mandatów poselskich dla kilku działaczy, albo też nie wchodzić do lewicowego aliansu, żeby – bez gwarancji powodzenia – w późniejszym terminie „zagrać o wszystko”, czyli o zbudowanie dużej, nowej, samodzielnej formacji.
Twórcy Unii Lewicy powinni, paradoksalnie, życzyć sobie zagłady SLD znacznie bardziej niż prawica. Teoretycznie można bowiem sobie wyobrazić, że część prawicowych polityków widzi swój interes w utrzymaniu SLD, osłabionego, ale takiego samego. Jako czynnika ogniskującego niechęć prawicowego elektoratu, a przez to integrującego go z jego liderami.
A także jako elementu porządkującego scenę polityczną, i to w sposób przewidywalny i znany. Tymczasem dla nowej lewicy zagłada SLD jest warunkiem sine qua non zaistnienia. Pozostaje otwarte pytanie, ilu z nich rozumie tę sytuację, a ilu da się pokierować, czy to ideologicznym zaślepieniem prowadzącym do sloganu, że „nie ma wroga na lewicy”, czy to – po prostu – dążeniem do poselskiej „małej stabilizacji”.
Piotr Skwieciński