Unia Europejska po polskim referendum: radość i ulga
Politycy, urzędnicy i dyplomaci unijni w Brukseli przyjęli z radością lub przynajmniej z ulgą wynik polskiego referendum akcesyjnego. Radość dawało się przede wszystkim wyczuć w otoczeniu unijnego
komisarza ds. poszerzenia Guentera Verheugena, dla którego
przyjęcie Polski do Unii było celem życiowym od początku kadencji
w 1999 r.
09.06.2003 | aktual.: 09.06.2003 17:22
Ulgę odczuwali nawet ci, którzy obawiają się, że Polska umocni w Unii obóz tych, którzy jak Wielka Brytania widzą w tej organizacji przede wszystkim wspólny interes ekonomiczny, a nie wielki projekt polityczny, i którzy w sprawach polityki światowej wolą trzymać się Stanów Zjednoczonych zamiast eksperymentować ze wspólną "europejską" polityką zagraniczną i obronną.
Poszerzenie z udziałem Polski zostało tu już kilka lat temu uznane za nieuchronne i nawet sceptycznie doń nastawieni Belgowie czy Francuzi doszli do wniosku, że więcej kłopotów sprawiłaby Europie Polska izolowana i sfrustrowana niż czynnie uczestnicząca w życiu Unii.
"Przystąpienie Polski do Unii ma dla mnie nawet większe znaczenie niż zjednoczenie Niemiec. To nasza wspólna przyszłość, przyszłość całej Europy" - powiedziała ze łzami w oczach jedna najbliższych współpracownic Verheugena, Petra Erler, która zajmuje się Polską w jego gabinecie politycznym i która pochodzi z dawnej NRD.
Verheugen i jego ludzie odczuli wynik referendum bardzo osobiście, nie tylko jako odpowiedzialni w Komisji za poszerzenie, ale także jako Niemcy. Elity niemieckie, zwłaszcza te zaangażowane w politykę europejską, nigdy nie miały wątpliwości, że chodzi o sprawę dla Niemiec i Europy równie ważną jako pojednanie francusko-niemieckie.
Choć Niemcy nigdy nie afiszowały się z tym w Brukseli, kolejne niemieckie rządy potrafiły dać partnerom z Unii dostatecznie wyraźnie do zrozumienia, że bez Polski nie wyobrażają sobie poszerzenia. "Gdyby nie Niemcy, to byście nie weszli" - mówił w dramatycznym momencie negocjacji członkowskich jeden z dyplomatów z innego, też życzliwego kraju Unii.
To nie tylko kwestia wdzięczności za przeciwstawienie się sowieckiemu imperium, ale oczywiście świadomość interesu narodowego Niemiec, które nie chcą mieć tuż za miedzą wiecznie ubogiego i sfrustrowanego sąsiada. Niemcy spotkani w Brukseli proszą, żeby nie lekceważyć tego pierwszego czynnika.
Nie przypadkiem lider unijnych chadeków w Parlamencie Europejskim Hans-Gert Poettering powtórzył w poniedziałek to, co mówił już wielokrotnie na sesji plenarnej unijnego parlamentu: "Bez 'Solidarności' i bez Lecha Wałęsy dzielące Europę mur berliński i 'żelazna kurtyna' nigdy nie zostałyby obalone. Nie byłoby to również możliwe bez wielkiego duchowego przywództwa polskiego papieża Jana Pawła II".
Oczywiście u socjaldemokratów z rządzącej w Niemczech SPD kanclerza Gerharda Schrodera pojawia się nutka żalu, że Polska wybiera jak dotąd obóz anglosaski, a nie "prawdziwie europejski", kontynentalny, francusko-niemiecki. Wciąż liczą oni, że Polska z czasem zbliży się do tandemu, który przewodził Unii przez prawie pół wieku.
"Od dzisiaj Polska będzie razem z Francją i Niemcami w pierwszym rzędzie polityki europejskiej. Dlatego Polacy wzięli dziś na swoje barki odpowiedzialność nie tylko za swoją przyszłość, ale i za przyszłość całej Europy" - powiedział były wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego Klaus Haensch, wpływowy eurodeputowany SPD.
Przepojony emocjami i historią stosunek Niemców do tej sprawy podzielają na zimno inni przedstawiciele Unii. "To najbardziej znaczące ze wszystkich referendów w krajach przystępujących do Unii, jako że Polska ma więcej ludności niż wszystkie pozostałe dziewięć krajów razem wziętych. Unia Europejska bez Polski byłaby nie do pomyślenia" - oświadczył w niedzielę szef liberałów w Parlamencie Europejskim Graham Watson.
Przyznają to nawet ci, którzy jak Belgowie czy Francuzi boją się, że Polska będzie torpedowała w Unii dążenie jej państw założycielskich do ściślejszej integracji, również politycznej i wojskowej. Ich stan ducha oddają dobrze komentarze francuskojęzycznego publicznego radia belgijskiego RTBF, którego dziennikarze siłą rzeczy częściej wsłuchują się w opinie polityków i dyplomatów belgijskich i francuskich.
W niedzielę komentatorka tego radia oceniła, że już w czasie negocjacji członkowskich Polacy okazali się "najbardziej wymagający i łakomi" i to nie tylko w sprawach finansowych, ale także w kwestii wpisania wartości chrześcijańskich do przyszłej unijnej konstytucji.
Jeszcze bardziej Polska "rozdrażniła europejskich partnerów", stając zdecydowanie po stronie USA w sprawie Iraku "w opozycji do zwolenników rozwiązań dyplomatycznych, takich jak Francja, Niemcy czy Belgia" - powiedziała belgijska komentatorka przed ogłoszeniem wyniku referendum.
W dodatku "Polacy zmodernizowali swoją armię, zamawiając amerykańskie samoloty wojskowe. Bardzo atlantycka postawa Polski w chwili, gdy Europejczycy usiłują nieśmiało uruchomić obronę europejską, zaskoczyła niektórych Europejczyków, którzy w kuluarach nie wahają się ubolewać nad tym, że Polska może zmienić równowagę w Unii w nadchodzących latach" - powiedziała dziennikarka RTBF.
Kiedy ogłoszono pozytywny wynik referendum, RTBF nieco zmieniło ton: "38 milionów mieszkańców to dużo. Polska to największy kraj kandydujący, który zajmie miejsce pomiędzy dużymi państwami obecnej Unii" - przyznał w poniedziałek rano wysłannik radia do Warszawy.
"To również kraj, który ma długą granicę z Ukrainą, Białorusią i rosyjską enklawą Kaliningradu. Będzie się więc oczekiwało od Polski, że odegra rolę pośrednika między tymi krajami a Europą na przykład w zakresie bezpieczeństwa, ale także jako obrońca interesów byłych republik ZSRR, które będą patrzeć z coraz większą zazdrością na to, co dzieje się za ich zachodnią granicą" - oceniał dziennikarz RTBF.
"Druga rola to obrona rolnictwa. Nadal bowiem jeszcze wielu - kilka milionów - Polaków pracuje w rolnictwie. Dobrze wiedzą, że członkostwo będzie wymagało od nich wyrzeczeń w tej dziedzinie" - powiedział reporter.
"I wreszcie - trzecia rola. Sprawa iracka pokazała, że Polska broni mocnych stosunków transatlantyckich, zwłaszcza w obronie i w dyplomacji. Została za to skarcona przez prezydenta Francji Jacquesa Chiraca. Polakom się to oczywiście nie spodobało. Będą grali raczej razem z Tonym Blairem niż z Gerhardem Schroderem czy Jacquesem Chiracem" - przepowiadał belgijski dziennikarz.
Nic dziwnego, że deputowany brytyjskiej Partii Pracy do Parlamentu Europejskiego Gary Titley, który jest też wiceprzewodniczącym grupy socjalistycznej w unijnym zgromadzeniu, uważa za nonsensowne obawy Belgów czy Francuzów. Według niego Polska ze swoją historią, umiłowaniem wolności i doświadczeniami w przekształcaniu gospodarki ma wszelkie dane po temu, żeby odgrywać konstruktywną rolę w Unii.
Ale żeby odgrywać taką rolę, Polacy powinni "teraz, gdy wyrazili tak mocno swoją wolę, skoncentrować się na możliwie jak najdalszym włączeniu się w sprawy europejskie zamiast, tak jak my, Brytyjczycy, w kółko toczyć tę samą bitwę (o sens uczestnictwa w integracji europejskiej)" - przestrzegł Titley.
Zdaniem Titley'a bardzo ważna jest też "kontynuacja przygotowań do członkostwa, żeby Polska zapewniła sobie odpowiednie zdolności administracyjne do sprostania wymogom członkostwa. Nie należy myśleć, że skoro podjęło się decyzję, to można odpocząć. Jest bowiem jeszcze wiele do zrobienia" - uważa wiceszef unijnych socjaldemokratów.
Podobnego zdania jest eurodeputowany włoskiej prawicy Jaś Gawroński, Polak z pochodzenia: "Jako sprawozdawca Parlamentu Europejskiego miewałem sporo krytycznych uwag o Polsce i mam nadzieję, że ostatnie wydarzenia na arenie międzynarodowej i wczorajszy rezultat powinny dać Polakom siłę, żeby uporać się z wewnętrznymi problemami i wejść za rok do Unii z jeszcze większym prestiżem" - powiedział Gawroński.