PolskaUlice grzechu, dzielnice spokoju

Ulice grzechu, dzielnice spokoju

Miasta i przestępcy to nierozłączna para. Dlatego w walce z miejską przestępczością policja szuka pomocy u ekonomistów, demografów i urbanistów. I znajduje.

26.06.2008 | aktual.: 26.06.2008 11:15

Właściwie dlaczego w miastach popełnia się więcej przestępstw niż na wsi? W dodatku im większe miasto, tym bardziej – z reguły – jest niebezpieczne? To zjawisko tak oczywiste, że większość z nas w ogóle się nad nim nie zastanawia: po prostu wiemy, że chodzenie po ulicy w Warszawie albo Londynie jest bardziej niebezpieczne niż w Koziegłowach bądź Laskach. Policyjne statystyki tylko potwierdzają tę intuicję.

Może po prostu w mieście przestępca czuje się bardziej bezkarnie, bo wielka masa ludzi daje mu złudzenie anonimowości? Niekoniecznie – przekonuje profesor Joanna Shepherd, ekonomistka z Clemson University (Karolina Południowa, Stany Zjednoczone). W 2007 roku Shepherd przeprowadziła głęboką statystyczną analizę danych o przestępczości w kilkudzie-sięciu amerykańskich metropoliach od lat 80. W długiej perspektywie poziom przestępczości w miastach okazał się związa-ny... z ich różnorodnością, w tym zarówno etniczną, jak i majątkową (oraz podziałami przestrzennymi). Przestępczość była większa w miastach, w których różnice majątkowe były większe, bogaci chętniej się izolowali od biednych, a na to wszystko nakładały się jeszcze podziały rasowe (na przykład duża liczba Afroamerykanów lub Latynosów).

Dlaczego tak jest? Według Shepherd metropolia to przede wszystkim miejsce bardzo intensywnej konkurencji o pieniądze i prestiż – zarówno pomiędzy grupami etnicznymi, jak i wewnątrz tych grup. Przestrzenna segregacja (kiedy bogaci odgradzają się murami od biednych) tylko wyostrza ten konflikt. Przestępczość w perspektywie ekonomistki jest jednym z elementów konkurencji – jedną z wielu form podziału dóbr (tyle że nielegalną). „Wyniki moich badań nie oznaczają, że różnorodność jest zła” – pisze Shepherd. Różnorodność rodzi ostrzejszą konkurencję, a ta zmusza ludzi do większej kreatywności i wydajności pracy. W dodatku życie w „kulturalnym tyglu kultur” zapewnia korzyści, których policzyć się nie da: od bogatszego życia kulturalnego po lepszą (bo bardziej różnorodną) kuchnię. W ujęciu badaczki z różnorodności płyną liczne korzyści, ale ta kosztuje – ceną, którą trzeba za nią zapłacić, jest większa przestępczość.

Złe od pokoleń

Nawet jeśli ta hipoteza wyjaśnia, dlaczego Warszawa jest bezpieczniejszym miastem niż Nowy Jork (jest mniej różnorodna) albo Moskwa (w Warszawie są mniejsze różnice majątkowe między najbogatszymi i najbiedniejszymi), to nie tłumaczy, dla-czego w miastach są gorsze i lepsze dzielnice. Dlaczego warszawska Praga ma fatalną reputację, a Żoliborz uchodzi za dzielnicę bezpieczną? Dlaczego w miastach przestępczość koncentruje się w wybranych miejscach?

Klasyczne wytłumaczenie tego zjawiska jest proste: przestępczość jest wyższa w tych miejscach, w których mieszka więcej ludzi biednych, bezrobotnych, wykluczonych i zmarginalizowanych. Ponieważ biedę i wykluczenie najczęściej się dziedziczy, złe dzielnice są zwykle złe od pokoleń (tak jest na przykład z warszawską Pragą lub Targówkiem). Czy można jednak pójść krok dalej i spróbować przewidzieć – z dokładnością do konkretnej ulicy – gdzie będą popełnione przestępstwa? Taki matematyczny model skonstruował zespół doktor Kate Bowers z Instytutu Kryminalistyki im. Jill Dando z Univeristy College w Londynie. Badacze uważają, że przestępczość – chociaż społecznie niepożądana – jest ubocznym produktem normalnych relacji międzyludzkich, na przykład włamania zdarzają się częściej w miejscach, do których potencjalni włamywacze mają dostęp w czasie swojej zwykłej, codziennej aktywności: po drodze do pracy (jeżeli ją mają) lub w miejscach, w których robią zakupy. Według tej samej teorii do pobić i rabunków dochodzi
najczęściej w pobliżu miejsc, w których potencjalni kryminaliści spędzają czas – podejrzanych barów albo dyskotek. Przeciętni kryminaliści nie lubią się przemęczać bez powodu – argumentuje Bowers. Przestępstwa popełniają więc względnie blisko miejsc, w których zwykle przebywają. Można to porównać do chemicznej reakcji, którą wywołuje bliskość potencjalnego przestępcy i potencjalnej ofiary.

W przeprowadzonym w 1994 roku badaniu kanadyjski kryminolog Daniel Beavon oraz Paul i Patricia Brantingham z Fraser University w Vancouver porównali liczbę kradzieży i włamań na różnych ulicach tego miasta z tym, czy są łatwo dostępne i jak duży jest na nich ruch. Okazało się (paradoksalnie), że właściciel domu położonego przy bocznej uliczce, na którą mało kto zagląda, może spać spokojniej niż właściciel domu przy ulicy, na której jest duży ruch. Badacze doszli do wniosku, że włamywacze zachowywali się tak jak my wszyscy – spędzali większość czasu przy zwykłych, codziennych czynnościach i dlatego najczęściej popełniali przestępstwa w miejscach, które najlepiej znali.

Korzystając z tych badań, Bowers ze współpracownikami przestudiowała dane z okolic Merseyside w Wielkiej Brytanii, wprowadzając do komputera dane o wszystkich włamaniach dokonanych przez 14 miesięcy na obszarze 26 kilometrów kwadratowych. Okazało się, że przestępczość jest „zaraźliwa” – po jednym udanym włamaniu dramatycznie wzrastało prawdopodobieństwo, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni w odległości 200 metrów zostanie popełnione kolejne. W podsumowaniu badań opublikowanym w „European Journal of Criminology” naukowcy konkludują, że włamywacz zachęcony sukcesem i zaznajomiony z okolicą chętnie powraca w pobliże poprzedniego przestępstwa, żeby popełnić następne. W ten sposób przestępczość rozprzestrzenia się jak wirus – w okolicach jednego „zakażonego” domu szybko pojawiają się następne. Brytyjscy policjanci już korzystają z tych odkryć – zwiększają patrole wokół miejsc włamań i instalują tymczasowe alarmy w położonych obok domach, zwłaszcza takich, do których można się dostać w ten sam sposób.
Matematyczny model opracowany przez Bowers i współpracowników pozwolił przewidzieć miejsca 80 procent włamań tydzień przed tym, zanim się wydarzyły (model uwzględnia włamania, które miały miejsce w okolicy – badacze zakładają, że im bliżej się wydarzyły, tym bardziej są „zaraźliwe”). W innym eksperymencie uczeni dowiedli, że ich teoria sprawdza się nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w tak różnych krajach jak Australia, Nowa Zelandia i Holandia.

Chroń, nie nawracaj

Naukowcy próbują również badać, dlaczego pewne rodzaje miejskiej przestrzeni, na przykład blokowiska, bardziej sprzyjają pospolitej przestępczości niż inne (dajmy na to osiedla domków jednorodzinnych). Część tej różnicy zapewne bierze się stąd, że w blokowiskach mieszkają zwykle biedniejsi i gorzej wykształceni ludzie (co sprzyja przestępczości). Może jednak nie tylko to ma znaczenie? Takie pytanie zadał sobie Bill Hillier, profesor „architektonicznej i miejskiej morfologii” na University College w Londynie. Profesor Hillier uważa, że podstawowa struktura przestrzeni miasta – kształt i rozmieszczenie domów czy szerokość ulic – ma ogromny wpływ na to, jak zachowują się mieszkający w nim ludzie. Hillier pokazuje to na przykładzie osiedla Maiden Lane w Londynie, kameralnego, ultranowoczesnego osiedla z niską, gęstą zabudową, na którym pierwsze domy postawiono w 1982 roku. Chociaż Maiden- Lane w niczym nie przypomina wielkich, anonimowych blokowisk z ogromnymi przestrzeniami pomiędzy domami, szybko zyskało
reputację niebezpiecznego i nieprzyjaznego miejsca. To dlatego – twierdzi badacz – że osiedle tworzyło zamkniętą całość, która odcinała mieszkańców od ruchu na sąsiednich ulicach. Ludzie poruszający się wewnątrz rzadko spotykali innych, co powodowało, że czuli się izolowani i zagrożeni, zwłaszcza po zmroku. To nieoczywiste, bo – jak ustalił Hillier – zwykle budynki dają tym większe poczucie bezpieczeństwa mieszkańcom, im ściślej do siebie przylegają. Zaobserwował także, że przestępstwa często koncentrują się w pobliżu najbardziej uczęszczanych dróg w mieście. Policji opłaca się więc intensywniej je patrolować.

Badania nad przestępczością często prowadzą do wniosków sprzecznych z intuicją. O ile takie cechy jak wzrost, inteligencja albo uroda są rozdzielone tak, że większość z nas jest blisko przeciętnej, o tyle ze skłonnością do popełniania przestępstw jest zupełnie inaczej. W latach 90. brytyjski ekonomista profesor Paul Ormerod prowadził zakrojone na dużą skalę badania wśród uczniów w Pittsburghu- w Stanach Zjednoczonych i Cambridge w Wielkiej Brytanii. W obu badaniach przytłaczająca większość nie popełniła żadnego przestępstwa, ale niewielka liczba miała na sumieniu setki naruszeń prawa (niektórzy ponad tysiąc!). Punktem przełomowym w życiorysach badanych było popełnienie pierwszego wykroczenia – kiedy już to zrobili, dużo łatwiej przychodziły im następne. Z punktu widzenia zapobiegania przestępczości być może bardziej- opłaca się zniechęcać młodych ludzi do popełniania pierwszego przestępstwa, niż koncentrować się na recydywistach – sugeruje Ormerod. Naukowiec wykazał także, że na młodych ludzi działał zły
przykład kolegów. Skłonność do naruszania prawa okazała się zaraźliwa – im większa była proporcja kryminalistów w jakiejś wspólnocie (na przykład w biednej dzielnicy), tym szybciej przyłączali się do nich kolejni. Liczba popełnianych przestępstw rosła lawinowo.

Dzwoń do mafii

Jak sobie poradzić z miejską przestępczością? Przede wszystkim policja musi w ogóle wchodzić do biednej dzielnicy. W Rio de Janeiro- policja regularnie walczy w slumsach z gangami, które są uzbrojone w bazooki i ciężkie karabiny maszynowe, a próby poddawania biednych osiedli względnej kontroli przypominają uliczne bitwy. W 2001 roku w Kingston na Jamajce dziesiątki osób zginęły w bitwach pomiędzy policją a gangami, a rząd do akcji wysłał wojsko w transporterach opancerzonych. Tak samo rząd Hondurasu próbował poradzić sobie w 2006 roku z „maras”, brutalnymi gangami rządzonymi przez Honduran deportowanych ze Stanów Zjednoczonych.

Także w krajach rozwiniętych są miejsca, do których policja przyjeżdża niechętnie. W wydanym w 2006 roku socjologicznym bestsellerze „Na lewo. Podziemna gospodarka biedaków w mieście” amerykański socjolog Sudhir Alladi Venkatesh opisuje czarną dzielnicę Maquis Park w Chicago.

Mieszkańcy tego czarnego getta – w jednym z najbogatszych miast najbogatszego kraju świata! – zwykle zarabiają pieniądze na lewo, a z drobną przestępczością radzą sobie, dzwoniąc do szefa lokalnego gangu (który, oczywiście, także handluje narkotykami, wymusza pieniądze od biznesmenów i prowadzi różne inne nielegalne interesy). Policja więc zjawia się w Maquis Park bardzo niechętnie, a często zwyczajnie nie reaguje na wezwania.

W lepszych dzielnicach można sprawdzać, jakie metody zapobiegania przestępczości działają, a jakie nie. Wiadomo już, że instalowanie- kamer na ulicach daje mizerne rezultaty. Tak było w Wielkiej Brytanii, gdzie od lat 90. rozmieszczono ich kilka milionów (najwięcej w Europie). W maju brytyjska policja ogłosiła, że tylko trzy procent sprawców napadów ulicznych w Londynie zostało złapanych dzięki obrazom z kamer! Przestały one odstraszać także przestępców, którzy uznali (słusznie), że nie trzeba się ich bać. Brytyjska policja pracuje teraz nad umieszczeniem wszystkich obrazów z kamer w jednej skomputeryzowanej bazie danych oraz nad systemami automatycznego rozpoznawania twarzy, które pozwoliłyby odciążyć operatorów. Naukowcy ustalili również, że patrole samochodowe policji nie mają wpływu ani na poziom przestępczości, ani na poczucie zagrożenia mieszkańców. Mieszkańcy czują się za to bezpieczniej – i przestępczość spada – kiedy policjanci chodzą po ulicy, chociaż teoretycznie dzięki samochodowi są bardziej
mobilni. Jak pisze w swojej książce „Glina w kapturze” amerykański policjant Peter Moskos, funkcjonariusz w radiowozie tylko czeka na sygnał o przestępstwie, a policjant na ulicy rzeczywiście mu zapobiega.

Zbite szyby

W latach 90. wielką popularność zyskała „teoria zbitych szyb” amerykańskiego socjologa George’a L. Kellinga, która – jeśli wierzyć jej wyznawcom – była kluczem do obniżenia przestępczości w wielkich amerykańskich miastach. Teoria ta głosi (w skrócie), że tolerowanie śmieci, wybitych okien, graffiti, a także drobnych wykroczeń przeciwko miejskiemu porządkowi (niepłacenia za bilety, śmiecenia na ulicach itd.) prowadzi bezpośrednio do wzrostu przestępczości.

Dlaczego? Bo ośmiela przestępców, stwarza wrażenie, że nikt nie pilnuje porządku. W dodatku kiedy potencjalny przestępca popełni jedno drobne wykroczenie (wybije szyby w opuszczonym sklepie), nabiera śmiałości i łatwo przechodzi do poważniejszych przestępstw. Teoria ta była wielokrotnie krytykowana, ale kiedy na jej podstawie w 1993 roku rozpoczęto program walki z drobną prze-stępczością w Nowym Jorku, błyskawicznie spadła tam zarówno liczba kradzieży, jak i morderstw.

Jej najgłośniejsi krytycy – amerykańscy ekonomiści Steve Levitt i John Donohue – w 2001 roku wywołali skandal pracą naukową dowodzącą, że na spadek przestępczości w Stanach Zjednoczonych w latach 90. miała wpływ legalizacja aborcji w latach 70. Argument jest prosty: przestępstwa w większości popełniają młodzi ludzie z bardzo biednych, zmarginalizowanych środowisk, a więc tacy, którym rodziny nie mogły zapewnić odpowiednich warunków wychowawczych. Po legalizacji aborcji matki z zagrożonych środowisk po prostu częściej decydowały się na przerwanie ciąży, a więc było mniej dzieci, które mogłyby wyrosnąć na groźnych przestępców. Co więcej, stany, w których przypadki aborcji były częstsze, zanotowały największy spadek przestępczości. Praca Levitta i Donohue nie podobała się prawicy (bo sugerowała wykorzystanie aborcji jako recepty na problemy społeczne) i lewicy (liczba aborcji wśród Afroamerykanów jest wyraźnie wyższa niż w innych grupach społecznych; autorów oskarżano o ukryty rasizm). Lekcja, która z niej
płynie, jest jednak podobna do tej z innych prac ekonomistów o przestępczości: budowanie nowych więzień to jeden z mniej skutecznych sposobów, żeby jej zapobiec.

Janina Karpińska

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)