Ukradli dzieci, zniszczyli rodzinę
W październiku 2009 roku do norweskiego mieszkania polskiej rodziny wkroczyła policja. Mirek i Tomek, pięcioletnie bliźniaki, zostały zabrane rodzicom i umieszczone w osobnych rodzinach zastępczych. Dziś, według relacji ojca, Tomek "brzydzi się" nawet pisać po polsku. Biologiczni rodzice wciąż nie mają prawa widywać bliźniąt dłużej niż 2 godziny raz na dwa miesiące. Mimo, że w sądzie udowodnili, iż wiele zarzutów urzędnicy wyssali z palca.
25.03.2011 | aktual.: 25.03.2011 16:26
- Urzędnicy pytają cię, co twoje dzieci najbardziej lubią robić zimą - opowiada Stefan. - Odpowiadasz zgodnie z prawdą, że sprawia im przyjemność lepienie bałwanów. Za jakiś czas czytasz w raporcie urzędnika, iż "rodzice wyganiali głodne i zziębnięte dzieci na śnieg". Brzmi jak paranoja, prawda? Jeszcze kilka lat temu sam bym nikomu w takie opowieści nie uwierzył - dodaje ojciec ze smutkiem.
Zostań fanem Polonii na Facebooku
Stefan nie mówi o Barnevernet (norweskim Urzędzie Ochrony Praw Dzieci) inaczej niż "złodzieje dzieci". W jego wersję wydarzeń przez długi czas nikt nie chciał wierzyć. Sąd pierwszej instancji dał wiarę urzędnikom Barnevernet. Dopiero kolejna instancja poddała działania urzędników bardzo ostrej krytyce. Sprawę polskiej rodziny opisała niedawno gazeta "Stavanger Aftenbladet", redaktor naczelny w kolejnym, osobnym tekście, wziął Polaków w obronę.
Jedno tu, drugie tam
Stefan przyjechał do Norwegii w 2008 roku. Po lepsze, bardziej godne życie. Po kilku miesiącach sprowadził do Stavanger rodzinę, żonę Elwirę oraz bliźnięta, Mirka i Tomka. Minęło zaledwie kilka tygodni, gdy późnym wieczorem do mieszkania polskiej rodziny wkroczyła policja. Znajomy Elwiry i Stefana poinformował policjantów, iż rodzice są pijani, w rodzinie powszechna jest przemoc, a dzieci nie mają należytej opieki. Zgodnie z norweskim prawem, kiedy zachodzi bezpośrednie zagrożenie zdrowia lub życia dzieci, urzędnicy mogą natychmiast odebrać je rodzicom i umieścić w rodzinach zastępczych.
Stefan i Elwira przyznają, że tamtego wieczoru pili piwo, ale zaprzeczają, by byli pijani. Zdecydowanie odrzucają też zarzuty o przemoc w rodzinie. Od jesieni 2009 roku przeszli piekło, ale mówią, że to nic w porównaniu z tym, na co narażono ich dzieci.
Mirek i Tomek początkowo trafili do norweskiej rodziny. W tamtym czasie żaden z chłopców nie potrafił mówić po norwesku. Opiekunowie nie dali sobie rady z dwójką dzieci, bowiem Mirek miał zdiagnozowany lekki stopień autyzmu. Po krótkim czasie trafił do innej rodziny niż brat.
Przez pewien czas żaden z bliźniaków nie miał kontaktu z językiem polskim. W nowych rodzinach dzieci przestały mówić, a zaczęły bełkotać. Mirek, który wcześniej wielokrotnie napawał rodziców dumą - potrafił dobrze liczyć, nawet mnożyć, czytać proste teksty i pisać litery - dzisiaj nie potrafi napisać słowa po polsku.
Mirek przez ostanie półtora roku zmieniał dom cztery razy. Jego stan był coraz bardziej niepokojący. Urzędnicy pisali w raportach, że chłopiec nie był nauczony przez rodziców biologicznych jeść nożem i widelcem, zjadał pożywienie prosto ze stołu, a nawet z podłogi. Dopiero, kiedy wreszcie został umieszczony w polskiej rodzinie zastępczej, okazało się, że dobrze wie, jak się zachować przy stole. Według relacji rodziców, kluczowym okazało się, czy rozumie, co opiekunowie do niego mówią i czy czuje się w związku z tym bezpiecznie. "Zbadajcie nas!"
Przez ponad rok zrozpaczeni rodzice wszędzie szukali pomocy. Norwescy sąsiedzi, którzy chcieli świadczyć na ich korzyść, nie zostali przez urzędników wysłuchani. Elwira stanowczo domagała się, by relacje panujące w rodzinie zbadał biegły psychiatra. Prosiła też o pomoc psychologiczną dla siebie i rodziny. Ona i Stefan mogli się widywać z chłopcami tylko raz na dwa miesiące po dwie godziny.
- Kiedy nas wreszcie zabierzecie do domu? - pytali chłopcy podczas pierwszych widzeń. - Nie chcecie już nas? - płakali.
Stefan mówi, że Barnevernet rzuciła przeciwko rodzinie wszystkie możliwe oskarżenia, nawet te najbardziej absurdalne. Urzędnikom nie spodobało się na przykład, że podczas widzenia matka całowała chłopców w usta. Wykorzystano przeciwko niej również zeznanie, w którym mówiła, że układając dzieci do snu, miała w zwyczaju głaskać je czule po plecach.
Po roku od zabrania dzieci z rodzinnego domu, rodzinę zaczął wreszcie badać psychiatra. Jego wielostronicowy raport okazał się dla sądu kolejnej instancji jednym z najważniejszych dowodów. Punkt po punkcie ekspert obalał tezy Barnevernet. Dowiódł, że nie zgromadzono wywiadu o rodzicach. Urząd podejmował decyzje przez pryzmat wydarzenia z października 2009, nie dokładając starań, by zebrać dodatkowe, konieczne informacje. Najprościej działania urzędników można opisać następująco: bazując na jednym epizodzie postawili tezę na temat rodziny, którą potem przez wiele miesięcy udowadniali bez przeprowadzenia gruntownego wywiadu psychologicznego ze Stefanem i Elwirą, czy zebrania informacji w ich środowisku.
Zwycięstwo?
W lutym tego roku polska rodzina wygrała sprawę z Barnevernet. Sędzia, a za nimi "Stavanger Aftenblad", poddali działania urzędników miażdżącej krytyce. Stefan i Elwira oczekiwali na powrót bliźniąt do domu. Wiedzieli, że dla dobra dzieci będzie się to odbywało stopniowo, etapami. Norweski Urząd Ochrony Praw Dzieci złożył jednak odwołanie od wyroku. Stefan i Elwira dowiedzieli się, że na razie chłopcy do nich nie wrócą. Na pociechę rodzice otrzymali obietnicę, że być może wkrótce będą mogli widywać dzieci 3 godziny raz na dwa miesiące, a nie jak dotychczas, dwie.
Myślą o tym, że gdy sprawa wreszcie się skończy, cała rodzina będzie miała mnóstwo pracy. Ile im zajmie sklejanie tego, co zostało siłą rozdarte, nie wiedzą.
- Na razie nie pora się nad tym zastanawiać - mówi Stefan. - Nauczyłem się czekać. Czekamy z Elwirą, aż chłopcy wrócą do domu - zapewnia.
Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione.
Z Trondheim dla polonia.wp.pl
Sylwia Skorstad