Uczestnicy zamieszek przed sądem w Bobigny
Gdyby to było możliwe, matka 16-letniego Sajeda cofnęłaby czas i wtedy - mówi - nie byłoby tego całego nieszczęścia jej syna, paryskich przedmieść i ich mieszkańców. Ale czasu nie da się cofnąć, więc Sajed trafi przed sąd, a potem może nawet do poprawczaka za to, że razem z kolegami podpalał na swoim osiedlu samochody sąsiadów.
Niewykluczone, że i ona sama będzie miała kłopoty z wymiarem sprawiedliwości. Władze najpierw zabrały się za ściganie wyrostków, którzy wzniecili zamieszki albo wdawali się w starcia z policją. Ale potem przyjdzie czas na rodziców, czyli najczęściej samotne matki, które mogą odpowiadać za zaniedbanie obowiązków rodzicielskich. Sąd może je na przykład wysłać na przymusowy kurs.
"A przecież on nic nie zrobił. Za rękę go nie złapali" - oburza się zmęczona życiem kobieta. Czeka na syna w przestronnym holu sądu w Bobigny pod Paryżem, gdzie w ostatnich dniach trafiają tacy jak Sajed - młodzi mieszkańcy dalekich paryskich przedmieść o śniadej albo ciemnej skórze, sprawcy zamieszek, jakie od dwóch tygodni trwają we Francji. W Bobigny sądzeni są mieszkańcy podparyskiego departamentu Seine-Saint Denis, niemal w całości zabudowanego blokowiskami.
Nowoczesny gmach sądu z czerwonej cegły przeżywa w tych dniach najazd mediów, zainteresowanych losami podpalaczy. Do tego kłębią się tam rodziny i koledzy młodocianych podsądnych, którzy niespokojnie wypatrują w tłumie swoich adwokatów. Nad wszystkim czuwa policja, która poustawiała w holu barierki i gromkim głosem przywołuje do porządku tych, którzy przypadkiem przejdą na drugą stronę, gdzie trwa krótka rozprawa: "Pan jeszcze czeka na swoją kolej".
To, że policjanci i strażnicy nie mówią już per "ty" - przynajmniej publicznie - do młodocianych przestępców, to zasługa ministra spraw wewnętrznych Nicolasa Sarkozy'ego, który zażądał od podwładnych unikania wszelkiego prowokowania mieszkańców przedmieść.
Kiedy się z nimi rozmawia, zdają się nie doceniać wspaniałomyślności Sarkozy'ego. "Policja sama nas prowokuje - mówi Raszid, który zaklina się, że nie ma na sumieniu udziału w zamieszkach, a do Bobigny przyjechał wesprzeć sądzonych kolegów. "Po co uzbrojone patrole, po co nad blokami latają śmigłowce?" - pyta.
Pytani o powody rozruchów, Raszid i jego koledzy są bardzo rozmowni i jednym tchem wyliczają: bezrobocie, brak perspektyw, narkotykowe gangi działające na osiedlach. "W ten sposób wyraża się nasz sprzeciw" - mówią, na chwilę porzucając właściwy sobie slang. W końcu nie wiadomo, ile w tym, co mówią, jest ich własnych przekonań, a ile tego, co usłyszeli w telewizji.
Po młodych ludziach nie widać skruchy. W poczuciu bezpieczeństwa upewnia ich zresztą fakt, że nieliczni z ponad dwóch tysięcy zatrzymanych trafili do zakładu poprawczego czy aresztu; dla znakomitej większości jedyną sankcją jest jakaś forma dozoru sądowego czy nagany, z której - ku ubolewaniu przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości - nic sobie nie robią.
Co do tego, że na francuskich, zabudowanych blokami przedmieściach nie dzieje się dobrze, nikt nie ma wątpliwości. Średnie zarobki sięgają tam ledwie 61 proc. średniej krajowej. 26 proc. imigrantów jest na bezrobociu, w tym aż 38 proc. kobiet. Ogółem bezrobocie jest tam dwa razy większe, niż w całym kraju, i wynosi ponad 20 proc.
Matki bronią swoich sądzonych synów jak mogą, opowiadając o swoim trudnym życiu na przedmieściach. Po chwili rozmowy w końcu jedna z nich mówi: "Ja nie pochwalam tego, co się stało, ale może w końcu da to rządowi do myślenia. Co młodzi mają robić? Nie mają nic do stracenia".
Ten sposób myślenia - alarmują socjologowie - jest na przedmieściach powszechny. To - ich zdaniem - jest prawdziwy problem: wyobcowanie mieszkańców przedmieść, brak jakiegokolwiek poczucia wspólnoty na przykład z mieszkańcami Paryża, który pozostaje terenem nieznanym, obcym.
W ten sposób socjologowie tłumaczą to, że młodzi ludzie atakują swoje okolice: samochody sąsiadów, banki, szkoły i sklepy na swoich osiedlach. Do eleganckiego i z ich perspektywy bogatego Paryża się nie zapuszczają; u siebie znają każdy kąt, więc tu wyładowują frustrację.
Zresztą, podróż do Paryża z Clichy-sous-Bois, gdzie zamieszki rozpoczęły się w nocy z 27 na 28 października, to prawdziwa wyprawa. Trwa koło godziny i trochę kosztuje. Nie każdy może sobie na to pozwolić, nie każdemu się chce. 11 tysięcy z 28 tysięcy mieszkańców miejscowości to ludzie poniżej 20 roku życia. Kiedy szukają rozrywek, muszą znaleźć je u siebie, na klatkach schodowych i parkingach przed blokami, gdzie w oknach suszy się pranie. Matki, często pozbawione wsparcia mężów, nie radzą sobie z wychowaniem trójki-czwórki dzieci.
Matka Sajeda nie potrafi odpowiedzieć, co się zmieni w jej życiu po zamieszkach. "Nieszczęście było i nieszczęście będzie" - mówi. A co z jej synem? "Nie wiem. Ja już nic nie mogę. Ale on sobie jakoś poradzi".
Michał Kot