Tyle państwa, że strach
Człowiek dla kraju czy kraj dla człowieka? – to pytanie powinien zadać sobie kolejny premier. Dotychczasowy rząd przesunął się w swych działaniach niebezpiecznie blisko granicy, za którą prywatność obywatela staje się własnością państwa
25.10.2007 | aktual.: 25.10.2007 13:42
Teoretycznie powinniśmy czuć się bezpieczniej. Władza ustanawia 24-godzinne sądy, by od ręki ukarać chuligana czyhającego w ciemnym zaułku. Wyłapuje lekarzy, których podejrzewa o branie łapówek. Ubiera dzieci w mundurki, by nie były w szkole celem kpin ze strony lepiej ubranych rówieśników. I zapewnia na każdym kroku, że „uczciwi nie mają się czego obawiać”. Dlaczego więc w głowach wielu Polaków zapaliła się w ostatnim czasie czerwona lampka? Czyżby byli nieuczciwi?
Władza wie za obywatela
– Zawsze warto się niepokoić, gdy słyszymy zdanie typu: „Chcemy wam przywrócić realną demokrację i moralność w życiu publicznym”, bo to przypomina obiecywanie ciastka, które zjadać będzie ktoś inny niż adresat obietnicy – ostrzegał profesor Marek Safjan, były szef Trybunału Konstytucyjnego, podczas ubiegłorocznego wykładu na konferencji „Prawo a polityka”. Ostrzegał przed sytuacją, w której władza w imię obrony ogólnie uznawanych wartości przyznaje sobie prawo do wprowadzania ograniczeń i środków kontrolowania człowieka. W rzeczywistości czyni to bowiem po to, by mieć o nim jak największą wiedzę, którą będzie można wykorzystać, gdy obywatel stanie się dla tej władzy niewygodny.
Pod hasłami przywracania ładu moralnego szczególnie łatwo przekroczyć granicę między podstawową funkcją państwa, czyli zapewnieniem obywatelowi bezpieczeństwa, a chronieniem go przed tym, co władza sama uzna za niebezpieczne.
Granica jest tu równie cienka jak między zatrzymywaniem lekarzy podejrzanych o branie łapówek a zakuwaniem ich niczym groźnych dla otoczenia przestępców w kajdanki, i to w świetle kamer, by w telewizji mogła obejrzeć ich cała Polska. W obu przypadkach chodzi o walkę z korupcją, ale albo robi się to w imię przestrzegania prawa, albo demonstracyjne przestrzeganie prawa ma służyć tylko sianiu strachu. Skoro kardiochirurga Mirosława G. nazwano mordercą bez udowodnienia mu winy i wyroku sądu, to czy zwykłego człowieka nie moż-na nazwać złodziejem, mimo że nie złapano go na gorącym uczynku? Dziś od przeciwników PiS można usłyszeć, że gdyby w czasach PRL było więcej fotoradarów, to archiwa bezpieki byłyby o wiele obfitsze. Bo system agitacji współpracowników służb specjalnych budowano właśnie na ha-kach. Wydaje się, że w Polsce ostatnich dwóch lat powrócił tamten model zaczajania się państwa na obywatela. Dziś także triumfuje filozofia mówiąca, że im więcej pułapek, tym większe szanse na wpadkę, a tym samym
udowodnienie obywatelowi, że wbrew jego wyobrażeniom wcale nie jest taki uczciwy.
Ba! Aktywność państwa w kontrolowaniu obywatela posunęła się jeszcze dalej. Nie chodzi już tylko o łapanie na gorącym uczynku, ale także o prowokowanie sytuacji, w których obywatel może dać się skusić. Prowokacja jak w słynnej aferze odrolnienia ziemi w Ministerstwie Rolnictwa przestała służyć potwierdzaniu podejrzeń. Przeciwnie, stała się sposobem na kreowanie podejrzanych sytuacji, w których osaczonemu trudno się tłumaczyć.
Premier Jarosław Kaczyński podczas debaty wyborczej z Donaldem Tuskiem przyznał, że celem walki z korupcją, jaką prowadził jego rząd, był strach obywateli: „Walczymy z korupcją wszędzie. I wreszcie zaczęto się bać”. Zarażanie obywatela przez państwo strachem jest być może odpowiedzią na pytanie, dlaczego tak często w ostatnich dwóch latach padały wobec władzy zarzuty o zamach na demokrację i skłonności totalitarne. Josif Brodski w „Mniej niż ktoś” przestrzegał przed państwem, które „buduje za ciebie twoje życie. Czyni to możliwie jak najbardziej drobiazgowo, niewątpliwie znacznie dokładniej niż demokracja. Co więcej, robi to dla twojego dobra”.
Tak Brodski charakteryzował tyranię. Oczywiście porównanie rządów PiS do tyranii to gruba przesada, ale namiastki opisanego przez pisarza dążenia władzy do zawłaszczenia prywatności Polaków, ułożenia im życia na modłę rządzących zaczęły uwierać wielu ludzi w kraju. I wbrew temu, co mówi minister Ziobro, wcale nie dlatego, że są nieuczciwi i mają coś na sumieniu. Po prostu poczuli się przez państwo osaczeni.
Odzieranie z prywatności
W ostatnich tygodniach wiele hałasu narobiło ujawnione przez „Gazetę Wyborczą” rozporządzenie premiera umożliwiające między innymi swobodny dostęp Centralnego Biura Antykorupcyjnego do zasobów informacji posiadanych przez ZUS. Przedstawiciele Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka od razu zaczęli bić na alarm, że jest to złamanie konstytucyjnego prawa jednostki do prywatności. Rozporządzenie o przekazaniu informacji może dotyczyć pojedynczych przypadków – wobec których istnieją uzasadnione podejrzenia – ale nie zasady hurtowego przekazywania ZUS-owskich danych. Bo gdy ma się dostęp do informacji o zarobkach i chorobach 25 milionów Polaków, to jest duże prawdopodobieństwo wykorzystania tej wiedzy do szukania haków.
Ponadto prawo do prywatności narusza sama ustawa o CBA. Prawnicy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka - wskazują, że daje ona tej instytucji możliwość gromadzenia informacji wrażliwych o obywatelach: o ich przynależności wyznaniowej, partyjnej, stanie- zdrowia, nałogach, życiu seksualnym. A to jest niezgodne z artykułem 51 konstytucji mówiącym o tym, że „władze publiczne nie mogą pozyskiwać, gromadzić i udostępniać innych informacji o obywatelach niż niezbędne w demokratycznym państwie prawnym”. Tymczasem wspomniane rozporządzenie premiera tego typu uprawnienia sankcjonuje. Władza dysponująca tak umocowanym prawnie instrumentem jak CBA (za jego powołaniem była także Platforma) dokonuje w imię słusznego celu walki z korupcją cichego zamachu na prywatność obywateli. Bo obywatel, o którym państwo wie więcej, niż powinno, to obywatel potencjalnie podejrzany. Łatwy do złamania, podporządkowania, wyeliminowania z życia społecznego.
Znawca praw człowieka profesor Wiktor Osiatyński mówił podczas wykładu w obronie demokracji w maju tego roku: „Prawa i wolności chronią te sfery życia ludzkiego, które muszą być wolne od ingerencji państwa i innych ludzi. Są one zastrzeżone dla jednostki po to, by mogła działać, a nie reagować, by mogła dokonywać wyborów, a nie wykonywać rozkazy, by mogła być odpowiedzialna za swoje czyny i za swój los. Słowem, by człowiek mógł stawać się właścicielem swojego własnego życia. Sferę tę określa się mianem prywatności. Obejmuje ona nietykalność i wolność osobistą, nienaruszalność miru domowego i tajemnicę korespondencji, wolność sumienia, wyznania i religii. Wolność przekonań i ich głoszenia, prawo do ochrony życia prywatnego, czci i dobrego imienia, a także prawo do decydowania o swoim życiu osobistym”.
Jeśli więc władza wkracza z butami w którąś z tych sfer, oznacza to, że chce obedrzeć obywatela z jego prywatności. Chce przejąć dowodzenie w sferze dla niej zakazanej. Były szef Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Marek Nowicki formułował to wprost: – Jeśli mam do czegoś prawo, to obowiązkiem władz jest coś dla mnie zrobić. Jeśli przysługuje mi wolność, państwo ma powstrzymać się od działania.
W obronie przed państwem
Zakwestionowaniem fundamentalnej dla demokracji zasady domniemania niewinności są nie tylko działania CBA, ale także prezydenta, który podjął decyzję o upublicznieniu pełnego insynuacji raportu Macierewicza o likwidacji WSI. Raport ten pozbawił wielu ludzi dobrego imienia. To także działania Sejmu, który głosami PiS i PO przeforsował ustawę lustracyjną pozwalającą uznawać za agentów nawet opozycjonistów. Na szczęście ustawę tę uchylił Trybunał Konstytucyjny. Ale co się stanie, gdy przejdzie forsowana w ubiegłej kadencji ustawa zakładająca, że przewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego wybierać będzie prezydent? Tak jak wcześniej uczyniono to z wyborem szefa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji? W tym przypadku Trybunałowi udało się obalić niekonstytucyjne prawo, ale w swojej sprawie będzie mu o wiele trudniej wydawać wyroki. Co będzie, gdy szykowana przez poprzednią władzę reforma samorządowa zniesie kolegia odwoławcze – główny organ, w którym obywatel mógł odwoływać się od decyzji sołtysa, wójta, gminy?
Albo powróci projekt ustawy o biegłych sądowych zakładający, że biegli podlegać mają nie sędziemu, lecz ministrowi, czyli aktualnie rządzącemu politykowi.
Niebezpieczeństwo przejęcia przez władzę kontroli nad prywatnością obywateli nie polega tylko na ograniczaniu wolności. Polega także na ograniczaniu prawa do obrony przed państwem. Jak w przypadku Alicji Tysiąc, kobiety, której odmówiono możliwości dokonania aborcji, choć urodzenie dziecka groziło jej ślepotą. Gdy po porodzie, z wadą wzroku minus 25 dioptrii ruszyła do sądów, sprawiedliwość znalazła dopiero w Trybunale w Strasburgu. W kraju ochrona życia poczętego wzięła górę nad zdrowiem matki.
Dlatego tak niepokojące wydają się dziś doniesienia o chęci zmarginalizowania roli Trybunału Konstytucyjnego, sądów czy likwidacji samorządowych kolegiów odwoławczych.
Według profesora Osiatyńskiego właśnie możliwość wniesienia skargi konstytucyjnej, odwołania się od decyzji urzędnika, wystąpienia na drogę sądową przeciwko państwu jest gwarantem zdrowych relacji państwo–obywatel.
„W konstytucyjnym państwie obywatel nadal musi podporządkowywać się decyzjom państwa, lecz nie jest jego poddanym, ale równym państwu partnerem. Państwo musi istnieć i musi być silne. Ktoś powinien chronić przed zagrożeniem zewnętrznym i przemocą, egzekwować umowy i rozstrzygać spory. (...) A takie jest [państwo] tylko wówczas, gdy obywatele się go nie boją. Tylko w ograniczonym państwie może wytworzyć się silne społeczeństwo. A silne społeczeństwo jest drugim sposobem ograniczenia państwa, bez porównania ważniejszym niż konstytucje. Bo tylko ono może obronić państwo przed jego własnym organami, kiedy zdarzy im się wykroczyć poza swe uprawnienia albo pomylić interes państwa z interesem rządzących” – pisał Osiatyński w eseju „Pań-stwo złem koniecznym”. Ten trop zdaje się prowadzić do zrozumienia, dlaczego w demokratycznej Polsce 2007 roku pozycja zwykłego obywatela w starciu z potężnym aparatem państwowym wydaje się nader wątła.
Obywatel w trybach demokracji
Po pierwsze, w imię obrony wyższych wartości władza poszerza zakres niedozwolonej wiedzy o prywatności obywatela. Po drugie, próbuje ograniczyć możliwości obrony przed państwem. I po trzecie wreszcie, czyni to nie z uwagi na dobro ogólne, ale przede wszystkim dla partyjnych korzyści. Bo im bardziej osłabiony i zastraszony obywatel, im słabsze społeczeństwo, tym łatwiejsze utrzymanie władzy. I nie jest to wyłącznie polska przypadłość.
USA miały w ostatnich latach swój Patriot Act, prawo stworzone po zamachach 11 września pozwalające przetrzymywać bez wyroków w aresztach osoby uznane za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Wpisywało się to w walkę z terroryzmem, której prowadzenie stało się głównym orężem w kampanii wyborczej George’a W. Busha pomagającym w zdobyciu drugiej kadencji prezydentury.
W Niemczech rząd Angeli Merkel lansuje program mający zwiększyć bezpieczeństwo obywateli. Zakłada tworzenie kartoteki odcisków palców, przechowywanie informacji o rozmowach telefonicznych, kontrolę Internetu, wykorzystywania danych rejestrowanych przez terminale na autostradach. – To wszystko zmienia w zawrotnym tempie nasze społeczeństwo – uważa niemiecki liberał Gerhart Baum, który przed zaborczą polityką wobec prywatności obywatela przestrzegał na niedawnej konferencji „Ile państwa może znieść wolność”. Na tej samej konferencji odbywającej się w Berlinie polski minister edukacji profesor Ryszard Legutko mówił, że „obywatele obawiają się państwa i jego ingerencji w swe życie, a równocześnie coraz więcej wymagają od państwa. Coraz bardziej uzależniają się od państwa i coraz bardziej nim pogardzają”. Przypomina to mechanizm koła zamachowego. Władza tworzy wizję zagrożenia. Najczęściej po to, by ukryć niepowodzenia własnych rządów. Zagrożenie, niezależnie od tego, czy nazywa się terroryzmem, korupcją, mafią
bądź przestępczością, służy jako straszak do wzbudzania w obywatelach potrzeby większej ochrony. Wówczas państwo funduje nowe rozwiązania, które mają zwiększyć bezpieczeństwo, a w rzeczywistości ogranicza wolność obywatela i rozszerza swój wpływ na jego życie.
– Twierdzenie, że nowe, lepsze ustawy, w tym także i ta zasadnicza, zmienią nam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rzeczywistość i ustanowią powszechną doskonałość oraz dobro, jest tyle cyniczne, co groźne – twierdzi profesor Safjan. Podobnie jak profesor Osiatyński uważa, że im więcej obywatelskiej wolności i aktywności, tym mniejsze szanse władzy na zaanektowanie prywatnej przestrzeni obywateli.
Wraz z nowym rozdaniem powyborczych kart pojawia się pytanie nie tylko o skład rządu i priorytety w reformowaniu kraju, ale także o miejsce obywatela w państwie. Czy pogłębiać rewolucję moralną, w imię której prywatność obywateli trafia na szafot, czy przeciwnie – za niemoralne uznać szerzenie wśród obywateli strachu paraliżującego ich inicjatywę?
Demokracja, jak pisał już w XIX wieku znawca tego systemu Alexis de Tocqueville, „może prowadzić do powstania łagodnego despotyzmu”. Bo demokracja to ustrój, który nie jest szkodliwy tylko wówczas, gdy nie zagraża wolności i autonomii jednostki.
Aleksandra Pawlicka
Nie szukać na zapas
rozmowa z Markiem Antonim Nowickim, prezesem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka
Czy w sferze zawłaszczania przez państwo prywatności obywateli dzieje się w Polsce coś niepokojącego?
– Niebezpieczny jest, nie tylko w Polsce, proces przyzwyczajania się i przyzwalania na działanie różnych służb pod hasłem gwarancji naszego bezpieczeństwa. Według ostatnich badań opinii publicznej w Szwecji aż 80–90 procent obywateli tego kraju akceptuje daleko idącą kontrolę życia prywatnego. Z kolei brytyjski raport z początku 2006 roku dotyczący wolności obywatelskich pokazuje, że mieszkaniec Londynu w ciągu jednego dnia może być sfotografowany kilkaset razy. Podobnie w Grecji, gdzie przy okazji igrzysk olimpijskich nazwożono mnóstwo sprzętu kontrolującego. Igrzyska się skończyły, sprzęt został.
Czyli u nas wcale nie jest tak źle?
– Polski problem polega na czymś innym. Służby dysponujące coraz doskonalszym sprzętem technicznym zawsze będą chciały wykorzystywać go maksymalnie. Dlatego ważna jest kontrola nad nimi, by minimalizować możliwe nadużycia. Nie może być tak, że służby prowadzą działania na wszelki wypadek „dywanowo”, zakładając, że znajdą się interesujące informacje, które potem mogą się przydać. Ze służbami i ich ingerencją w prywatność obywateli jest trochę tak, jak z walką z wodą. Póki przybiera, można budować zapory i tamy, ale gdy już się rozleje, stajemy się bezradni. Boję się, że jesteśmy blisko sytuacji, gdy pękają tamy. Dysproporcja między działaniami służb a prawnymi środkami ich kontroli zaczyna być tak znacząca, że wkrótce nasze możliwości obrony nie będą miały żadnego znaczenia. To jak z tabloidami, które naruszają prywatność osób publicznych. Co z tego, że od czasu do czasu któraś z pomówionych osób wygrywa proces, skoro te procesy dodatkowo tylko nakręcają sprzedaż prasy brukowej.
Czy granica między wpływami państwa a prywatnością obywateli jest w ogóle do wyznaczenia?
– Rozstrzygającym kryterium oceny tego, czy władza nie posunęła się za daleko, jest to, czy działania służb państwowych są proporcjonalne do rzeczywistego zagrożenia, w związku z którym zostały podjęte. Jeśli na przykład z jakiegoś uzasadnionego powodu należało założyć podsłuch u pięciu osób, to nie znaczy, że z tego samego powodu należy podsłuchiwać całą instytucję. Podstawą jest więc prawo określające szczegółowo zakres i zasady działania służb oraz sprawny sposób ich monitorowania.
Komisja sejmowa do spraw służb specjalnych to za mało?
– Myślę, że za mało. Powinien istnieć organ typu sądowego albo niezależny i silnie umocowany komisarz mający wgląd w różne dokumenty i nadzorujący pracę policji oraz służb. Mógłby badać także indywiduwalne nadużycia. Swoje sprawozdania i uwagi przedstawiałby parlamentowi. Problem silnej kontroli nad służbami specjalnymi i stosowanymi przez nie metodami spędza sen z oczu wielu z nas nie tylko w Polsce.
Kontrola pod kontrolę
mówi Tadeusz Mazowiecki, były premier
Państwo powinno chronić sferę prywatną obywateli i nie wolno mu się w nią wtrącać. Są przypadki, kiedy państwo musi ingerować w prywatność, ale to określa kodeks prawa karnego. Natomiast konstytucja lub ustawy, takie jak o ochronie danych osobowych, mówią, jakich granic przekraczać nie wolno. Problem dzisiejszej Polski polega na zbyt łatwym łamaniu tych chronionych przez konstytucję i ustawy praw oraz wolności osobistych obywateli. Dzieje się tak, bo kontrola nad organami, które stoją na straży praworządności państwa, jest niedostateczna. Przywrócenie tej kontroli, jej odpartyjnienie, jest najważniejsze dla zachowania zdrowych relacji państwo–obywatel.