Twarda sztuka. Babcia Zosia z Odessy
Ma 104 lata. Wybuchy, które słychać było w Odessie nad ranem w pierwszy dzień inwazji rosyjskiej, jej nie obudziły. Spać nie mogła za to jej rodzina. Myśleli tylko o jednym: jak przewieźć babcię Zosię do Polski.
Nie tak miał wyglądać jej przyjazd. Gdy w listopadzie ubiegłego roku Zofia Curkan dostała paszport, w ukraińskich mediach pojawiły się nawet wzmianki o dziarskiej staruszce, która właśnie odebrała nowy dokument i wybiera się z nim do rodziny, do Polski. Rodzina złożyła też wniosek o przyznanie pani Zofii polskiego obywatelstwa i liczyła, że ze względu na jej wiek sprawa zostanie rozpatrzona szybko. 24 lutego, gdy doszło do inwazji Rosji na Ukrainę, nie było już sensu zwlekać.
EWAKUACJA
Sobota, 5 marca 2022 r., Odessa, kilka minut po szóstej rano, właśnie zakończyła się godzina policyjna. Do mieszkania Zofii Curkan na trzecim piętrze wchodzi dwóch mężczyzn. Pani Zofia zostaje usadowiona na krześle sanitarnym. Mężczyźni chwytają je, jeden z prawej, drugi z lewej strony i tak znoszą ją na dół. Żaden z nich nie jest przeszkolony w profesjonalnym transporcie pacjentów, ale chcą pomóc.
Specjalistyczny transport medyczny nie zgodził się przyjechać, choć rodzina – z panią Zofią są młodsza córka i wnuk – chciała zapłacić nawet sto dolarów. Pani Zofia, która przez dziesięć ostatnich lat nie opuszczała swego mieszkania – trzecie piętro, bez windy – zostaje więc przeniesiona tak, jak potrafią, a następnie przesadzona do samochodu osobowego i czym prędzej odwieziona na dworzec kolejowy. Tam już czeka mały autobus, który punktualnie o siódmej ma odjechać w kierunku granicy z Mołdawią.
Odeskie stowarzyszenie "Polska Nuta", które pomogło rodzinie w zorganizowaniu wyjazdu, zamieszcza entuzjastyczny wpis:
"Najstarsza Polka Ukrainy, która ma 104 lata, o której nagrano wiele filmów i programów URATOWANA!".
"Polska Nuta" chwali też żydowskie stowarzyszenie "Hesed", które, usłyszawszy o pani Zofii, nie wahało się udzielić pomocy jej i jej bliskim, zapewniło im miejsce w pojeździe, a nawet medyków, którzy bezpiecznie umieścili staruszkę w środku.
Ale do końca akcji ratunkowej pani Zofii jeszcze daleko. Pokonanie niecałych dwustu kilometrów z Odessy do Kiszyniowa, które w normalnych warunkach trwa trzy godziny, teraz zajmuje godzin dziesięć. Przed przejściem granicznym zresztą wszyscy muszą wyjść, przekroczyć granicę pieszo i czekać na podstawienie innego busa, już po mołdawskiej stronie. Dla pani Zofii nie ma wyjątku. Zostaje więc wyniesiona z pojazdu, przesadzona na wózek inwalidzki, przepchnięta przez granicę i po kilku godzinach oczekiwania usadzona na nowo w innym wozie.
Wtedy się udaje. W Kiszyniowie już nie.
Jedno niewprawne podniesienie, jeden nieostrożny chwyt – i pani Zofia ma bolesny uraz barku. To musi oznaczać "przystanek szpital".
Trzy dni później pani Zofia została przewieziona, już autem polskiej ambasady, do Rumunii. Z niej z lotniska w Jassy wraz z córką i wnukiem odlatuje do Warszawy.
W IMIĘ OJCA
Ewakuowaną panią Zofię poznaję w domu jej wnuczki w warszawskiej Radości. Siedzi na wózku inwalidzkim, okryta kocem, ma wciąż gęste, starannie przeczesane włosy. W domu są wszyscy, którzy chcą przekazać dalej jej historię: dwie córki i troje wnucząt, przewijają się mężowie wnuczek i prawnuki. To oni opowiadają mi, co przeszła w swym długim życiu, co zapamiętali z jej opowieści, co znaleźli w aktach, bo i te wertowali, chcąc dowiedzieć się więcej o swoich przodkach. To oni są jej pamięcią.
Bo pani Zofia nie podzieli się już ze mną wspomnieniami. Na szczęście jej córce łatwiej jest je wydobyć. Stoi nad jej uchem i pyta głośno po rosyjsku, jakie szkoły były w Odessie, kiedy dorastała. Pani Zofia się ożywia, energicznie odpowiada: żydowska, niemiecka i polska. Tam było dużo Polaków, wszystko było po polsku, zapewnia.
Kiedy córka pyta, czy były tam polskie kościoły, pani Zofia, nagle czystą polszczyzną, mówi: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Uporządkujmy fakty. Zofia przychodzi na świat w Odessie w 1917 roku. Jest pierwszym z czworga dzieci, jakie urodzą się Ludwikowi i Klementynie Przetakowskim. Rodzice są Polakami, ojciec pochodzi ze Staszowa, matka z rosyjskiej guberni podolskiej. Ojciec, wcielony w 1909 r. do armii carskiej, po służbie do domu już nie wrócił – osiadł właśnie w Odessie, ważnym ośrodku gospodarczym. W tym czasie w półmilionowym mieście mieszkało około 25 tys. Polaków, można było żyć po polsku, były polskie szkoły, polskie kościoły. I tak żyją Przetakowscy.
Ale nastroje się zmieniają. W 1937 r. Ludwik zostaje aresztowany w ramach antypolskiej akcji NKWD Podobno podzielił się z kolegami niezadowoleniem z faktu, że z pensji jest mu potrącane na zakup tak zwanych "dobrowolnych obligacji". Ktoś doniósł, że jest nielojalny, ktoś inny w śledztwie miał stwierdzić, że należy do polskiej organizacji wojskowej, co zresztą było wyssane z palca. Mimo to Ludwik zostaje zesłany na 10 lat łagru do Birobidżanu na Dalekim Wschodzie.
Rodzina pisze odwołania, zapewniając, że Przetakowski nie jest żadnym szpiegiem. Sprawę udaje się nawet skierować do ponownego rozpatrzenia, ale przy tej okazji NKWD znów zaczyna po sąsiedzku pytać. Któryś z sąsiadów wygaduje się, że ojciec Zofii nie pozwalał w domu rozmawiać po rosyjsku, tylko po polsku. I między innymi ten argument decyduje, że Ludwik zostaje w łagrze.
Z tym polskim to była prawda. Zofia, wychowywana i w domu, i w szkole na Polkę, ma problem, by dostać się do technikum medycznego. W domowej biblioteczce jest Trylogia Sienkiewicza z 1903 r. po polsku, polskie modlitewniki. Musi brać korepetycje z rosyjskiego, bo za pierwszym podejściem nie zdała egzaminów.
Chce być położną. I dopina swego.
Kilka lat później zawód jej się przydaje – w czerwcu 1941 na dworcu w Rydze odbiera poród.
Pamięta też inny poród. Na świat przyszły bliźnięta, a matka miała prosić, by jedno z nich zabiła; ona, głęboko wierząca, kategorycznie odmawia.
Ale nie jest też babcią, która uczy modlitw. W 2000 r. odwiedza ją młodsza wnuczka Karolina z przyjaciółką i ma dylemat: iść do słynnej opery odeskiej, czy do kościoła – bo niedziela. A babcia na to: "A co ty do kościoła będziesz chodziła, co ty starych bab nie widziałaś?".
Wnuczka pamięta też inną radę: że zdrowo jest chodzić na bosaka i w czasie upałów spać na golasa.
W szkole Zofia słynie jako sportsmenka. Biega na czterysta metrów, skacze w dal. Jeszcze niedawno wspomina swój wynik: 3,75 m.
Wyróżniająca się szkolna zawodniczka wpada w oko Jurijowi, który uczy się w 1937 roku w odeskiej wojskowej szkole pilotów.
MIŁOŚĆ
Jurij Curkan jest z pochodzenia Mołdawianinem. Ma zostać wojskowym. Zofia ostrzega go, że ich związek może być niebezpieczny dla jego kariery, ponieważ jej ojciec – uznany w Rosji Radzieckiej za wroga ludu – jest w łagrze. Jurij się nie przejmuje, ale na wszelki wypadek idą do prokuratury. Słyszą, że dzieci nie są odpowiedzialne za winy rodziców. W 1938 r. biorą ślub, a rok później rodzi im się pierwsza córka Luiza. To ona opowiada mi część historii swojej mamy.
Rodzina uważa, że Jurij rzeczywiście nie był promowany w wojsku właśnie ze względu na "nieprawomyślnego" swojego teścia. Sławę i uznanie zdobywa na polu walki. 23 czerwca 1941 roku, dzień po rozpoczęciu wojny niemiecko-radzieckiej – strąca niemiecki bombowiec Ju-88. Zostaje bohaterem, o jego wyczynie piszą sowieckie gazety.
Ale we wrześniu 1941 r. sam zostaje zestrzelony. Zofia długo nie ma pojęcia, co się z nim dzieje. Modli się po polsku o jego ocalenie.
Odessa przez pewien czas jest pod okupacją sojuszniczej wówczas wobec Hitlera Rumunii. Ktoś zapewne zobaczył artykuł o jej mężu-pilocie i skojarzył. Zofia zostaje aresztowana.
Musi przekonywać Rumunów, że nie ma nic wspólnego z partyzantką. Udaje się i wraca do córeczki Luizy. Nie jest już wtedy położną. Zajmuje się dzieckiem, zdobywa pieniądze i jedzenie – żyje z handlu.
Pytam panią Luizę, córkę Zofii, co pamięta z czasów wojny. Miała wtedy kilka lat.
Opisuje palące się domy naprzeciw tego, w którym mieszkały. Pamięta, jak poszły gdzieś, gdzie było mnóstwo zabitych ludzi. Nie wie, kim byli. Pamięta wyzwolenie Odessy w 1944 r. I przyjazd ojca rok później.
Stoją z matką na peronie i patrzą na powracających z wojny mężczyzn. Wielu jest obładowanych łupami i mała Luiza oczami wyobraźni widzi już swojego tatę z niezliczonymi prezentami dla swojej dawno niewidzianej córki.
Ale jej ojciec wysiada tylko z małą teczką.
Jurij Curkan nie miał czego przywieźć. Przeżył zestrzelenie, lecz dostał się do niewoli. Był w niemieckich obozach jenieckich w Łodzi Stalag Luft 2 i Heidekrug w Prusach Wschodnich, a potem w obozach koncentracyjnych w Stutthof koło Gdańska oraz w Mauthausen w Austrii.
To, co go tam spotkało, po latach opisuje w książce pod tytułem, który należałoby przetłumaczyć na polski jako "Ostatni krąg piekła".
Po wyzwoleniu i powrocie do ZSRR nie może pracować w swoim zawodzie, nikt go nie chce zatrudnić. Sowiecka władza paranoicznie boi się byłych jeńców wojennych, widzi w nich szpiegów. Jurij, żeby utrzymać rodzinę, podejmuje się ciężkich robót. Fedruje węgiel w kopalni w Donbasie. Pracuje w hucie, kuje łańcuchy, łowi ryby na Dalekim Wschodzie. W jednym z listów do kolegi miał wręcz napisać, że byłoby lepiej, gdyby zginął na wojnie albo w obozie, niż żeby takie szykany spotykały go w ojczyźnie, za którą walczył.
PRZYJAZDY
Rodzina Przetakowskich i Curkanów nie załapuje się na pierwszą falę repatriacji do Polski w 1946 r. Zresztą wyjazd bez Ludwika, który wciąż jeszcze był w łagrze, nie wchodzi w grę. Zostają. W 1949 r. Curkanom rodzi się druga córeczka.
Po raz pierwszy Zofia Curkan przyjeżdża więc do Polski dopiero w latach 60. XX w. Rodzina nie pamięta dokładnie, czy taki był główny cel jej podróży, czy stało się tak przy okazji, dość, że zaczyna wtedy szukać rodziny swego brata.
Brat Władysław w czasie wojny wstąpił do armii Berlinga. Potem ożenił się z Polką, mieli dziecko. Zostali jednak rozdzieleni. Sowieci kazali mu wracać i małżeństwo się rozpadło.
Pod adresem, który otrzymuje Zofia, była żona brata jednak już nie mieszka. Ale jest ślad, jest nowy adres – i przy okazji następnego wyjazdu dochodzi do spotkania dawno rozdzielonej rodziny. Córka brata ma wówczas 25 lat.
Do podwarszawskiej Radości, gdzie w 1975 r. po małżeństwie z Polakiem przeprowadziła się jej córka Luiza, Zofia przyjeżdża w latach 80. i 90. Zawsze aktywna, zawsze praktyczna, pomaga przy wnukach.
- Twarda sztuka – mówi o niej starsza wnuczka Katarzyna.
Potrafiła przywieźć z Odessy garnki i jechać z nimi na Stadion Dziesięciolecia, który w latach 90. stał się największym targowiskiem w Europie. Tak samo robiła w Odessie – czego nie potrzebowała, a było w dobrym stanie, sprzedawała. Z jedzeniem miała podobną politykę - nic się nie mogło zmarnować. Wnuczki śmieją się, że filozofię zero waste miała opanowaną do perfekcji, zanim Zachód ją wymyślił.
BÓL
Pani Zofia jęczy. Orteza, którą ma na barku, zaczyna ją uwierać. Córka i wnuczka z największą ostrożnością pomagają ją zdjąć. – Pomaleńku! Pomaleńku! - krzyczy.
Gdy się uspokoi, wskazuje na kawę. Ale jedną już dziś piła, więc dostaje wodę z sokiem. Choć preferuje herbatę, koniecznie gorącą i dobrze posłodzoną. Rodzina śmieje się, że nigdy nie odżywiała się specjalnie zdrowo, a sekret jej długowieczności to podsmażana słonina z cebulą, którą najchętniej dodałaby do wszystkiego. Kotlety uwielbia, ale generalnie ma apetyt na słodkie, na moich oczach zjada kawałek ciasta z kremem podany na łyżeczce cudzą dłonią.
Pani Zofia przeżyła trójkę swojego rodzeństwa i męża, który umarł w 1978 r., od tego czasu jest sama. Bliscy zapewniają, że nigdy się na to nie skarżyła. Dopóki była w stanie, obywała się bez większej pomocy. Jeszcze trzy lata temu mieszkała sama, opiekunka przychodziła do niej tylko na kilka godzin. Rodzina pokazuje mi zdjęcia z jej 101. urodzin. Pani Zofia stoi w garsonce z włosami prosto od fryzjera – ten przyszedł do niej na trzecie piętro – i wygląda co najwyżej na osiemdziesięciolatkę. Ale potem trafił się uraz biodra i lata zaczęły lecieć jakby szybciej. Potrzebna była dodatkowa osoba do opieki. Przez ostatnie dziewięć miesięcy non stop zajmowała się nią rodzina.
Pani Zofia mieszka teraz w pokoju swoich prawnuków, oni ścisnęli się w drugim. Ewakuacja była szybka, więc elektryczne łóżko rehabilitacyjne i podnośnik, krzesło sanitarne oraz zgromadzone stosy pampersów zostały w Odessie. Rodzina myśli, co dalej. Babcia zawsze była samodzielna. Lubiła mieszkać sama, chciała być u siebie. Dom opieki wydaje się ostatecznością.
Jest wózek inwalidzki, a znajomy pożyczył łóżko medyczne, ale przydałoby się wyższe. Potrzebne będą też pieniądze na wynajęcie mieszkania, najlepiej na parterze, w którym pani Zofia będzie mogła spokojnie żyć w asyście profesjonalnej opiekunki. No i na opiekunkę też by się pieniądze przydały. Nie wiedzą jeszcze, skąd je wziąć. Może prezydent podpisze obywatelstwo i będą mogli wystąpić dla pani Zofii o świadczenia? Na razie rodzina założyła zrzutkę i przeciera różne urzędowe szlaki.
V JAK VICTORIA
Pytam, czy mogę zrobić pani Zofii zdjęcie. Słyszę, że nie ma problemu. Jest przyzwyczajona. Gdy jeszcze mieszkała w Odessie, to choć przez ostatnie dziesięć lat nie wychodziła z domu, świat przychodził do niej. Niedawno została twarzą szczepień przeciw COVID jako zapewne najstarsza w Odessie zaszczepiona osoba, była pracownica służby zdrowia. Zdjęcia momentu przyjęcia przez nią wakcyny pokazywały ukraińskie media. Jak były wybory, przynoszono jej na trzecie piętro urnę do głosowania. Luiza mówi, że w ostatnich latach mama kibicowała aktualnemu prezydentowi Ukrainy Wołodymyrowi Zełenskiemu. W poprzednich obstawiała kobietę, Julię Tymoszenko.
Pytam, czy pani Zofia wie, że w Ukrainie jest wojna. Córka odpowiada, że jej mówiła. Wnuczka Kasia, po kilku dniach spędzonych w jej domu, mówi, że jej babcia chyba już przyjęła do wiadomości, że jest w Warszawie.
Podnoszę aparat, a córka radzi matce: spójrz w górę. Pani Zofia podnosi wzrok i jednocześnie podnosi rękę, pokazując palcami V, Victorię, gest zwycięstwa. Nie wiem, czy gest jest świadomy, ale taki sam zauważyłam na jej zdjęciu z lotniska w Jassy sprzed paru dni.
Pani Zofia, twarda sztuka, nie daje za wygraną.