PolskaTutaj szkielety zmarłych chodzą po ulicach

Tutaj szkielety zmarłych chodzą po ulicach

„Chyłkiem sunący wzdłuż ścian strzęp ludzki, obryzgane krwią kamienie bruku, dym unoszący się z tlących i dogorywających ognisk ulicznych, ostra woń spalenizny – nadają właściwy koloryt miastu śmierci”– tak warszawskie getto opisał w raporcie Jan Karski (t 86 l.), emisariusz polskiego podziemia. Dwukrotnie wchodził do getta, by złożyć zachodniemu światu świadectwo prawdy. Ale świat milczał.

Tutaj szkielety zmarłych chodzą po ulicach
Źródło zdjęć: © PAP | Leszek Szymański

19.04.2013 | aktual.: 19.04.2013 07:17

12 października 1940 r., największe żydowskie święta Jom Kipur, czyli Sądny Dzień. Zaczyna się Zagłada. Pada rozkaz utworzenia w Warszawie getta. Żydzi nie wiedzą, że to dopiero przedsionek piekła, jakie ich czeka.

18 kilometrów muru

Siąpi deszcz. Ale nikt na to nie zważa. Ludzie przechadzają się wzdłuż wysokiego na trzy metry muru. Czerwone, świeżo ustawione cegły ciągną się przez 18 km. Ale są też pozory wolności. Działają szkoły. W bibliotece gra orkiestra symfoniczna. W teatrze „Eldordaro” premiera sztuki.

– Człowiek musi wierzyć, że chcą go zabić. Jeśli nie wierzy, to nic nie zrobi – mówi Szymon Ratajzer (89 l.), uczestnik powstania w getcie. – A wtedy Żydzi w to nie wierzyli – tłumaczy. Mur zakleszcza ponad 70 ulic i kamienice z 30 tysiącami mieszkań. Musi się w nich stłoczyć 350 tysięcy Żydów. Gnieżdżą się w pokoju po 8-10 osób. Za dnia wylegają na ulice. To dlatego na archiwalnych zdjęciach widać taki tłok w getcie. – Idąc chodnikiem, potykaliśmy się o kobiety, mężczyzn i dzieci – relacjonował Karski.

Uwaga, tyfus!

Słowo „getto” dla Niemców nie istnieje. Nie wolno go używać. To „Żydowska dzielnica mieszkaniowa", utworzona dla ochrony przed zarazą. Napisy ostrzegają: „Teren zagrożony tyfusem”. Tyfus jest według Niemców chorobą Żydów.

Żydzi w getcie muszą nosić opaski z gwiazdą Dawida. Dla tych, którzy nie przestrzegają nakazu, jest kulka w głowę albo szubienica.

Egzekucje są powszechne. Mają terroryzować Żydów, obezwładnić ich samym strachem. Ciała ze zwichniętą szyją i opuszczoną głową wiszą na szubienicach dotąd, aż sznur sam sparcieje i zerwie się, zrzucając zwłoki na ziemię.

To cmentarz, nie miasto

Na zwłoki dzieci czy dorosłych, którzy umierają z głodu na ulicach, z czasem nikt już nie zwraca uwagi. Głoduje całe getto. Wprowadzone przez Niemców racje żywnościowe – 180 kalorii dla Żyda – nie dają szans na przeżycie.

„To cmentarz, tylko tutaj szkielety zmarłych chodzą po ulicach. Gdzie nie spojrzeć, widać kulawych, kalekich, ślepych ludzi, ludzi bez ręki czy nogi” – tak w listopadzie 1940 r. pisał w pamiętniku Chaim Aron Kaplan.

Raus do gazu

Latem 1942 r. przychodzi najgorsze – likwidacja getta. Niemcy nazywają to przesiedleniem. Kuszą Żydów obietnicą dodatkowej porcji jedzenia na drogę, by dali się spędzać na Umschlagplatz przy ul. Stawki. Oporni są zabijani od razu.

„Żandarm niemiecki przechwycił w dzielnicy aryjskiej matkę-Żydówkę z niemowlęciem na ręku, którym udało się wymknąć z getta. Matkę zastrzelił, niemowlę cisnął o bruk, rozdeptał, otworzył klapę kanału i kwilące jeszcze dziecko wrzucił do otworu. Miało to miejsce 24 lipca 1942 r., na ul. Okopowej w pobliżu cmentarza żydowskiego” – zanotował w swym pamiętniku inny warszawski Żyd.

Reszta stłoczona w bydlęcych wagonach, bez wody i jedzenia, jedzie za nadzieją, że może gdzie indziej będzie lepiej. Bo przecież już nie może być gorzej niż w getcie…

Polecamy w internetowym wydaniu Fakt.pl: Skandal! Wali się nowy tunel we Wrzeszczu

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (135)