Turecka gra na dwa fronty. Tak Ankara rozprawia się z Kurdami
Turcja prowadzi grę na dwa fronty - pod pretekstem walki z Państwem Islamskim, rozprawia się z kurdyjską opozycją. Kurdowie grożą, że tym razem będzie to wojna domowa na całego. Krew niewinnych już została przelana.
10-letnia Cemile była ponoć małym aniołkiem. Wyszła z domu tylko na chwilę, przed bramę. Wtedy padł strzał, snajper - może policjant, może żołnierz tureckiej armii, trafił precyzyjnie. Cemile najpierw upadła, później powiedziała "mama". Później umarła.
Emine całą noc trzymała ją za rękę. Czuła, jak jej ciało stygnie. Rano nie było już wyjścia, trzeba było Cemile pochować. Ale jak? 100-tysięczne, zamieszkane głównie przez Kurdów Cizre stało się areną operacji antyterrorystycznej, którą Ankara prowadzi od końca lipca w południowo-wschodniej Turcji.
By zapewnić sobie swobodę polowania na kryjących się w okolicy rebeliantów z Partii Pracujących Kurdystanu i jej sympatyków, władze wprowadziły 4 września w Cizre godzinę policyjną. Teoretycznie nie można było wychodzić z domów od zmierzchu do świtu, w praktyce - choćby wyściubienie nosa za drzwi mogło się skończyć tragicznie. Sieć telekomunikacyjna została odłączona, woda i prąd też, zaczynało brakować jedzenia. Kanonady trwały bez ustanku, pamiątki po nich w postaci podziurawionych jak sito domów i samochodów można obejrzeć do dzisiaj. Zorganizowanie pogrzebu byłoby po prostu samobójstwem. Dwa dni więc ciało dziewczynki spoczywało w lodówce.
Według Ankary w operacji antyterrorystycznej zginął przypadkowo tylko jeden cywil (może była to Cemile?), według mieszkańców miasta - ofiar jest co najmniej 21.
- Jak rząd może sprawiać tyle bólu matkom? Na Boga, czego od nas chcecie? - pytała później Emine w reportażu BBC, a jej głos poniósł się przez całą południowo-wschodnią Turcję. Ale chyba nie dotarł do Ankary. A nawet jeśli dotarł - wątpliwe, by Emine dostała zadowalającą odpowiedź.
Bo Turcja, jeszcze do niedawna przynajmniej oficjalnie neutralna wobec wojennej zawieruchy w regionie, obecnie prowadzi już nie jedną, ale dwie wojny: z jednej strony przystąpiła do koalicji sformowanej przeciwko Daesz (Państwu Islamskiemu), z drugiej - na własnym terenie po 29-miesięcznym zawieszeniu broni znów walczy z kurdyjskimi separatystami.
A może tak naprawdę jest to wciąż jedna i ta sama wojna?
Ku wojnie z ISIS
Mimo nacisków ze strony opinii publicznej - tak rodzimej, jak i międzynarodowej - władze kraju nie kwapiły się do interwencji przeciwko szalejącemu za południową granicą demonowi dżihadu, choć ISIS drażniło Ankarę jeszcze przed ogłoszeniem samozwańczego kalifatu.
Gdy w maju 2013 roku w Reyhanlı eksplodowały dwa samochody pułapki, zabijając 51 osób i raniąc kolejne 140, pretendentów do tytułu reżysera najbardziej krwawego zamachu w historii najnowszej Turcji nie brakowało, począwszy od rodzimych terrorystów z Partii Pracujących Kurdystanu, po właśnie dżihadystów zza południowej granicy.
Dopiero cztery miesiące później ISIS ogłosiła, że rzeź w Reyhanlı była jej dziełem - i jednocześnie zagroziła Turcji kolejnymi zamachami, tym razem w Stambule i Ankarze, jeśli Turcja nie otworzy przejść granicznych Bab al-Hawa i Bab al-Salameh. Tajemnicą poliszynela już wtedy bowiem było, że główny szlak przerzutowy broni i ludzi do tworzącego się w Iraku zalążka XXI-wiecznego kalifatu wiedzie właśnie przez Turcję.
Władze Turcji jednak wciąż twardo stały na mocno zachowawczym stanowisku, zasłaniając się trwającymi z Waszyngtonem negocjacjami. Ankara bowiem upierała się, że bazę lotniczą Incirlik udostępni Jankesom tylko wtedy, gdy Waszyngton zdecyduje się na zaatakowanie nie tylko ISIS, ale i wojsk Baszara al-Asada. I nie mogła to być jedynie pusta deklaracja, Turcy bowiem już udowodnili, że potrafią bardzo skrupulatnie egzekwować warunki tego typu układów. Dość wspomnieć o pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, kiedy to amerykańskim lotnikom za każdym razem na pokładzie samolotu bojowego na ręce patrzył przedstawiciel armii tureckiej w stopniu co najmniej podpułkownika.
Sytuacja zmieniła się diametralnie 20 lipca, w samo południe, gdy w Suruç przebrany za kobietę 20-letni zamachowiec-samobójca wysadził się przed Centrum Kultury Amara. W zamachu zginęło ponad 30 osób, w większości - młodzi aktywiści partii socjalistycznej, którzy szykowali się właśnie do wyjazdu z pomocą humanitarną dla mieszkańców Kobanî, oddalonego o 10 kilometrów syryjskiego miasta, które wciąż dźwiga się po półrocznym oblężeniu ISIS i odbiciu go przez oddziały peszmergów w styczniu tego roku.
Tym razem dżihadyści z samozwańczego kalifatu nie trzymali opinii publicznej w niepewności: już następnego dnia ogłosili, że krwawa jatka na pograniczu turecko-syryjskim to ich sprawka. Cztery dni później w Elbeyli w prowincji Kilis doszło do zbrojnego starcia wojsk tureckich z dżihadystami. Odpowiedź armii tureckiej była krótka i konkretna: w ramach operacji Męczennik Yalçın (od imienia zabitego w walkach w Elbeyli żołnierza) w ciągu 72 pierwszych minut bombardowań zginęło 35 dżihadystów.
Ale po dwóch dniach ryk silników bojowych samolotów ucichł - przynajmniej tych, które były skierowane na pozycje Państwa Islamskiego. Na ich ponowne odpalenie trzeba było czekać ponad miesiąc, kiedy to Ankara oficjalnie przystąpiła do koalicji przeciwko ISIS (po wcześniejszym dogadaniu się z Waszyngtonem co do strefy zakazu lotów po stronie syryjskiej wzdłuż granicy z Turcją i udostępnienia baz Diyarbakır i Incirlik). O otwarciu nowego wojennego frontu poinformował 29 sierpnia rzecznik prasowy tureckiego ministerstwa spraw zagranicznych. Z jego ust padły wtedy znamienne słowa: - Walka z organizacją terrorystyczną jest priorytetem Turcji.
To jedno zdanie zrodziło całą masę pytań. W tym jedno, za sto punktów: o którą tak naprawdę organizację terrorystyczną chodzi?
Kurdowie na celowniku
Według niektórych obserwatorów i ekspertów walka z dżihadystami to tylko dla Ankary pretekst do (być może ostatecznej) rozprawy z Partią Pracujących Kurdystanu. Co do tego są przekonani, z oczywistych względów, i sami przywódcy organizacji (uznawanej nota bene za terrorystyczną przez Turcję, Unię Europejską i Stany Zjednoczone), i deputowani wspierającej Kurdów Ludowej Partii Demokratycznej (HDP), która po czerwcowych wyborach zajęła w Meclisie (parlamencie) 80 stołków. Ale ich, delikatnie mówiąc, podejrzenia nie wydają się bezpodstawne. Bo znaków zapytania w tym skomplikowanym wojennym równaniu jest aż nadto.
Z jednej strony w listopadzie 2014 roku tureckie oddziały rozpoczęły szkolenie irackich peszmergów (kurd. - "ci, którzy patrzą w oczy śmierci"), którzy chcąc nie chcąc wzięli na siebie ciężar walki z Państwem Islamskim - przynajmniej na lądzie. Z drugiej - Ankara konsekwentnie blokowała ochotnikom z Turcji możliwość dołączenia do swych pobratymców z Iraku i Rodżawy (kurdyjskiego, de facto autonomicznego regionu wykrojonego w Syrii), by wspomóc ich w walce z ISIS i przełamać oblężenie Kobane.
Teraz wątpliwości co do rzeczywistych (a nie deklarowanych) celów Ankary budzi chociażby sam zakres operacji Męczennik Yalçın: podczas gdy uderzenie w dżihadystów było okrojone i w miejscu (zaledwie kilka pozycji), i czasie (niespełna dwa dni), operacja skierowana przeciwko Kurdom miała znacznie większy zasięg - na przestrzeni 300 kilometrów zbombardowano około 400 obiektów, głównie obozy treningowe i magazyny PKK. Równocześnie w ramach świeżo ogłoszonej wielkiej operacji antyterrorystycznej policja i żandarmeria w ponad 20 prowincjach rozpoczęły polowanie na czarownice. W ciągu dwóch tygodni do aresztów z paragrafu terrorystycznego trafiło ponad 1300 członków i sympatyków (rzeczywistych lub domniemanych) PKK.
Gwoli sprawiedliwości - kurdyjscy rebelianci mają swoje za uszami. Zamach w Suruç mógł być dla nich tylko pretekstem do ponownego sięgnięcia po broń (którą musieli odłożyć 29 miesięcy wcześniej, gdy rząd i dowództwo PKK podpisały zawieszenie broni), a mógł po prostu przelać czarę goryczy, w której od dawna już buzowały podejrzenia, że Ankara po cichu finansuje, a nawet dozbraja dżihadystów. Tak czy owak fakty mówią same za siebie: w ramach odwetu za śmierć 32 młodych aktywistów oddział PKK zamordował w Ceylanpınar dwóch tureckich policjantów, a kolejny zaatakował bazę wojskową w Adıyaman, w wyniku czego zginął turecki żołnierz.
Tym samym, być może zupełnie nieświadomie, PKK dała Ankarze doskonały pretekst do kolejnego uderzenia. A i Stany Zjednoczone oficjalnie oceniły, że Ankara ma pełne prawo, by "bronić się przed terrorem PKK", co właściwie jest cichym przyzwoleniem na wewnętrzną rozgrywkę władz Turcji z Kurdami - priorytetem Waszyngtonu jest bowiem unicestwienie Daesz, a o to, co będzie dalej, tradycyjnie amerykańska administracja będzie martwić się później.
Zrozumieć turecką grę
By zrozumieć grę, jaką obecnie prowadzi Ankara, trzeba się cofnąć w czasie - ale wcale nie tak daleko, jak mogłoby się wydawać, bo tylko do czerwcowych wyborów parlamentarnych. Ku zaskoczeniu rządzącej nieprzerwanie od 2002 roku Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) ich największym zwycięzcą okazała się Ludowa Partia Demokratyczna, która zdołała pokonać wysoki 10-procentowy próg wyborczy i obsadzić w parlamencie 80 deputowanych (13 proc. głosów).
Tym samym prezydent Recep Tayyip Erdogan, który miał apetyt na jeszcze większą władzę pod postacią quasi-autorytarnych rządów owiniętych w demokratyczny celofan systemu prezydenckiego (co miała mu zagwarantować łatwo przegłosowana poprawka do konstytucji), musiał obejść się smakiem. Samej AKP do samodzielnych rządów zabrakło 18 miejsc w Meclisie, jedyną więc, na pozór, opcją było powołanie rządu koalicyjnego.
Nawet jednak średnio rozgarnięty obserwator tureckiej sceny politycznej mógł zauważyć, że "rozpaczliwe" próby jej sformowania były tylko grą pod publiczkę. Nikogo więc raczej nie zdziwiło, że gdy 45-dniowy termin utworzenia rządu koalicyjnego wygasł, to z dwóch opcji - przedłużenia go o kolejne półtora miesiąca bądź rozpisania nowych wyborów - Erdogan wybrał tę drugą. Turcy pójdą więc ponownie do urn 1 listopada, by - jak liczy najwyraźniej urzędujący prezydent - naprawić swój czerwcowy błąd i znów dać AKP pełnię władzy.
Harde podejście do kwestii kurdyjskiej może więc być niczym innym jak cyniczną rozgrywką polityczną, obliczoną na uszczknięcie paru procent głosów nacjonalistycznej Partii Ruchu Narodowego (MHP), która w czerwcu wprowadziła do parlamentu 80 deputowanych. - Rozpętując wojnę, Erdogan próbuje przyspieszyć wybory w nadziei, że wyborcy odwrócą się od HDP i uda się nas zepchnąć poniżej 10-procentowego progu wyborczego - ocenił Fikri Elmas z Ludowej Partii Demokratycznej.
Niewykluczone, że ten plan się powiedzie, bo demony już się przebudziły - 20 września na demonstracji tysięcy przeciwników PKK w Stambule premier Ahmet Davutoglu zaklinał się: - Ci, którzy chcą podzielić ten kraj, którzy chcą go rozerwać (...) z Bożą pomocą zostaną potępieni!
A stołeczni nacjonaliści już nie owijali w bawełnę, skandując: "nie chcemy operacji wojskowej, chcemy ludobójstwa!"
Także Kurdowie wydają się zdeterminowani. W rozmowie z "The Guardian" lokalny dziennikarz stwierdził: - Przez dwa lata mogliśmy posmakować spokoju. Teraz wygląda na to, że cofnęliśmy się do początku. Ale tym razem ludzie są nie tylko rozczarowani, nie tylko przerażeni, są też wściekli. Jeśli znów wybuchnie wojna, to będzie wojna domowa na całego.