Turcja chce być "islamskim mocarstwem". Co stoi na przeszkodzie w realizacji planu?
Pod rządami "miękko islamistycznej" Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), od 2001 r. Turcja wyrosła na gospodarczego tygrysa i słusznie jest wymieniana wśród najbardziej dynamicznych "wschodzących rynków". Nic dziwnego, że dwie najważniejsze osoby w państwie, z którymi kojarzony jest ten sukces, długoletni premier a dzisiaj prezydent Recep Tayyip Erdogan oraz długoletni minister spraw zagranicznych a dzisiaj premier Ahmet Davutoglu, zaczęli marzyć o powrocie do wielkości Imperium Osmańskiego.
Centrum świata - w Ankarze
Davutoglu zaproponował nawet koncepcję "strategicznej głębi", na mocy której Turcja, dwukrotnie większa terytorialnie i ludnościowo od Polski, ma prowadzić niezależną politykę wobec największych mocarstw, począwszy od USA. A kiedy rynkami (zachodnimi) w 2008 r. zachwiało, mówił już wprost o "islamskim mocarstwie".
Co więcej, nawiązując do geostrategów (Halford J. Mackinder), określił Turcję mianem "geopolitycznego sworznia", tworzącej swego rodzaju epicentrum łączące Bałkany, Bliski Wschód i Kaukaz, a nawet - poprzez Euroazję - Morze Śródziemne z Pacyfikiem. Innymi słowy, geografia i szybko rosnący potencjał (18. gospodarka świata w rankingach w szczytowym pod tym względem 2011 r.) predestynowały Turcję do rangi rosnącej regionalnej potęgi. A zabezpieczać pozycję miała druga strategia Davutoglu: zero problemów z sąsiadami.
Wszystkimi tymi planami zachwiała Arabska Wiosna. Owszem, pierwotnie Turcja zaczęła zajmować rolę regionalnego koordynatora, zajmując pozycje opuszczone przez zdestabilizowany Egipt. Dowodem były wielkie dyplomatyczne szczyty w Ankarze czy Stambule. Jednakże dość szybko okazało się, że sny o potędze - z symbolami takimi, jak budowany z iście bizantyjską pompą nowy pałac prezydencki - legły w gruzach, a zero problemów z sąsiadami zamieniło się w swą odwrotność: same problemy w sąsiedztwie.
Kości niezgody
Najpierw zazgrzytało w stosunkach z Izraelem, gdy Turcy - pretendujący do miana rzecznika Arabów - zbyt mocno stanęli po stronie Palestyńczyków. Libii przed anarchią dyplomacja turecka, choć się starała, nie była w stanie uratować. Potencjał i zasięg Ankary okazał się zbyt słaby. A Egiptu, przecież kiedyś podległego Osmanom, nawet nie próbowano na swój sposób kształtować, bo z pewnością by sobie na to nie pozwolił.
Jeszcze bardziej ambicje Ankary podważyła wojna domowa w Syrii i ciągła destabilizacja Iraku. Na granicach nie było spokojnie. Natomiast pojawienie się na nich Państwa Islamskiego (ISIL) obnażyło turecką piętę achillesową - kwestię kurdyjską. Z obawy przed odrodzeniem się silnego i samodzielnego Kurdystanu, co na obszarze Iraku poniekąd stało się już częściowo faktem, Turcja nie waha się - przynajmniej biernie - wspierać ISIL, lub pasywnie przyglądać się rozwojowi wypadków. Ustawione na wzgórzach tureckie czołgi i ich załogi w bezruchu patrzące na amerykańskie naloty oraz nie reagujące na walki i tragedię cywilnej ludności w granicznym mieście Kobane urastają do rangi symbolu: stoimy z bronią u nogi patrząc, jak inni się wykrwawiają. Kurdystan, podobnie jak inna "kość niezgody", szczególnie z Zachodem, w postaci podzielonego Cypru sprawiają, że Turcja musi nieco swe dotychczasowe wielkie i otwarcie do niedawna wyrażane ambicje hamować. Tym bardziej, że ma kłopoty także z potężnymi mocarstwami, nie tylko
sąsiedztwem. Owszem, poradzono sobie z "przekleństwem geografii" z poprzednich dekad, tych sprzed okresu rządów AKP, gdy Turcja zgodnie z logiką "zimnej wojny" była zmuszona podporządkowywać się woli NATO i USA.
W co Turcja gra?
Tego już nie ma, a Turcja pozostająca członkiem NATO zapewniła już nawet sobie status "partnera w dialogu" ze zdominowaną dotychczas przez Chiny i Rosję Szanghajską Organizacją Współpracy (w tym roku przystąpią do niej Indie), czyli ugrupowaniem dość słusznie nazywanym przez amerykańskich analityków mianem "anty-NATO". Stosunek do Rosji i Putina oraz tego, co się dzieje na Ukrainie (mimo że na Krymie od dawien dawna zamieszkują tureccy z kultury, religii i języka Tatarzy), też nie jest taki, jakiego byśmy się po państwie członkowskim NATO i kandydującym do UE spodziewali. A teraz na te strategiczne dwuznaczności nakłada się kolejna: niejednoznaczny stosunek do ISIL i wojowniczego islamu, wyraźnie pokazany w kontekście kontrowersji wokół "Charlie Hebdo".
Coraz mocniej zaznaczane autokratyczne tendencje w polityce wewnętrznej, potwierdzane demonstracjami z użyciem gazów łzawiących, a nawet przelewem krwi czy to w Ankarze czy na placu Taksim w Stambule, ponownie otwarta "sprawa narodowa", jak się nazywa problem Kurdystanu, wyhamowanie negocjacji z UE i zamrożenie kryzysu cypryjskiego (także w kontekście problemów Grecji), oraz nie do końca przejrzysta, choć już wyraźnie prowadzona, dyplomatyczna gra w trójkącie Waszyngton - Moskwa - Pekin sprawiają, że zupełnie niedawne rojenia o powrocie do potęgi Osmanów trzeba nieco tonować.
Tym bardziej, że na Bliskim Wschodzie wrze, a pretendująca przed paru laty do roli nowego szeryfa narzucającego ład na tych niespokojnych ziemiach Ankara najwyraźniej nie ma jeszcze takich mocy sprawczych, jak niegdyś Osmanie. Czy będzie je miała i jak lub u kogo je uzyska? Warto się przyglądać, bowiem obecni tureccy władcy takie ambicje mają i nawet ich nie kryją. Czy spełni się powiedzenie "chcieć to móc"? Jeszce parę lat temu wyglądało, że może tak być. Dziś są co do tego większe wątpliwości. Ale Turcja nadal prowadzi swą wielką grę.