"Trzeci bliźniak" na listach PO
Najbardziej zaskakujący transfer ostatnich lat...
Totalne zaskoczenie! To on wymyślił nazwę PiS, teraz wesprze PO
Ludwik Dorn, nazywany niegdyś "trzecim bliźniakiem", na listach Platformy Obywatelskiej? To, co jeszcze niedawno było nie do pomyślenia, właśnie stało się najbardziej sensacyjnym transferem ostatnich lat w polskiej polityce. Zwłaszcza, że Ludwik Dorn o Platformie jeszcze niedawno, w charakterystycznym dla siebie stylu, mówił: "Jest naprawdę 'partią nowego typu', budzącym odruch obrzydzenia dziełem wybitnego artysty. Pod względem estetycznym przypomina wariacje Francisa Bacona na temat portretu papieża Innocentego X Velazqueza".
Dorn od dłuższego czasu nie mógł sobie znaleźć miejsca, przebąkiwał nawet o politycznej emeryturze. Ostatecznie ten nietuzinkowy polityk, były marszałek Sejmu, wicepremier i minister spraw wewnętrznych w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego zdecydował się na najbardziej ryzykowny manewr w swojej karierze.
(js)
To Macierewicz był jego pierwszym mentorem
Urodzony w 1954 r. w Warszawie Dorn jest z wykształcenia socjologiem. Od liceum był zaangażowany w działalność opozycyjną. Jak to się zaczęło? "To stanie w kolejkach i zagłuszanie zagranicznych radiostacji, bo jakiś cham, bydlak sobie wymyślił, że mam tego nie słuchać. Mnie to doprowadzało do ciężkiej cholery! Ja, normalny człowiek, stoję godzinami w kolejce po jedzenie i jeszcze nie wolno mi słuchać w radiu tego, co mi się podoba!" - tłumaczył w październiku 2005 r. w rozmowie z Jackiem Hugo-Baderem w "Dużym Formacie". Działał w 1. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej im. Romualda Traugutta, czyli legendarnej "Czarnej Jedynce", w której instruktorem był m.in. Antoni Macierewicz. Brał udział w akcji zbierania podpisów przeciwko zmianom w Konstytucji (tzw. list 59), a po wydarzeniach czerwcowych w lipcu 1976 r. zaangażował się w pomoc dla prześladowanych robotników i działał w Komitecie Obrony Robotników. We wrześniu 1976 r. został dwukrotnie pobity przez milicjantów. Później współpracował z podziemnym
miesięcznikiem "Głos" kierowanym przez Antoniego Macierewicza. Dorn pozostawał jednym z najwierniejszych, najbardziej lojalnych i ofiarnych członków jego świty aż do 1989 r. ("Ludwik potrzebuje silnego przywódcy" - podsumował polityczne wybory Dorna sam Macierewicz).
W sierpniu 1980 r. przebywał w areszcie w Warszawie, z którego został zwolniony na skutek porozumień sierpniowych. Wstąpił do NSZZ "Solidarność", zakładał i pracował jako socjolog w Ośrodku Badań Społecznych NSZZ "Solidarność" Regionu Mazowsze. W stanie wojennym był ścigany listem gończym, ukrywał się przez półtora roku w Gdańsku i Warszawie. W latach 80. utrzymywał się z tłumaczenia angielskich powieści szpiegowskich (pod pseudonimem Dorota Lutecka). Dorn był przeciwnikiem porozumień okrągłego stołu.
Wtedy między nimi "zaiskrzyło". To Dorn wymyślił nazwę Prawo i Sprawiedliwość
Ludwik Dorn i Jarosław Kaczyński poznali się w końcu lat 70., współpracowali na początku stanu wojennego, ale dopiero w 1990 r. w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy (Kaczyński był jej szefem, a Dorn kierownikiem zespołu analiz), wedle słów Dorna, na dobre między nimi "zaiskrzyło". "Okazało się, że nadajemy na tych samych falach" - mówił w 2005 r. Jackowi Hugo-Baderowi w "Dużym Formacie".
Dorn był we władzach pierwszej partii Kaczyńskiego, czyli Porozumienia Centrum, a w 1995 r. rzecznikiem prasowym Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Bliska współpraca z braćmi Kaczyńskimi, sprawiła, że mimo swoich 187 cm wzrostu, zyskał przydomek "trzeciego bliźniaka". Od 1997 r. był posłem. W 2001 r. wspólnie z braćmi Kaczyńskimi oraz grupą współpracowników z PC brał udział w założeniu Prawa i Sprawiedliwości i został wiceprezesem tej partii. To on był autorem wywodzącej się z Pisma Świętego nazwy Prawo i Sprawiedliwość.
"Krwawy Ludwik"
Kiedy PiS przejął władzę, Dorn został szefem MSWiA i wicepremierem w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a następnie Jarosława Kaczyńskiego. W tym okresie dorobił się nowego przydomka: "krwawy Ludwik". Wziął się m.in. stąd, że Dorn wygrażał dawnym esbekom w służbach, a strajkujących lekarzy chciał posyłać w kamasze, czyli wcielać do wojska. W 2006 r. swoich antagonistów politycznych i ideowych Dorn określił z kolei mianem "wykształciuchów".
Z kierowania resortem zrezygnował w lutym 2007 r. Powodem był jego konflikt z ówczesnym szefem resortu sprawiedliwości - Zbigniewem Ziobro. Przestał być szefem resortu, ale nie wicepremierem - z tego stanowiska zrezygnował w kwietniu 2007 r., gdy został wybrany na marszałka Sejmu. Opozycja bardzo źle oceniała kierowanie pracami Sejmu przez Dorna, były próby odwołania go z tej funkcji. Zdarzyło mu się wtedy także przyjść do pracy z psem, słynną Sabą. Swoim niecodziennym zachowaniem wprawił wówczas posłów i dziennikarzy w niemałe osłupienie.
"Kaczyński to sułtan otoczony przez dwór eunuchów"
W tamtym okresie pogłębiały się różnice między Dornem a kierownictwem PiS, a do jawnego rozdźwięku doszło po przegranych przez PiS wyborach 2007 r. Dorn krytykował styl zarządzania partią Jarosława Kaczyńskiego. Razem z Pawłem Zalewskim i Kazimierzem M. Ujazdowskim napisał w tej sprawie list do prezesa PiS. W odpowiedzi Kaczyński wszystkich trzech zawiesił w prawach członków za szkodzenie partii. Ujazdowski z Zalewskim wkrótce odeszli z PiS. Dorn jeszcze się łudził, że uda mu się zmusić Kaczyńskiego do wprowadzenia zmian w partii. We wrześniu 2008 r. Kaczyński z Dornem skoczyli sobie do gardeł, gdy lider PiS zarzucił Dornowi, że unika płacenia alimentów, na co poskarżyła się była żona. Dorn odnosząc się do zarzutów Kaczyńskiego oceniał, że prezes go pomawia i odziera z prywatności. Wystąpił przeciw szefowi PiS na drogę sądową i wygrał.
W publicznych wypowiedziach Dorn naśmiewał się z Kaczyńskiego. - Władze PiS to sułtan otoczony przez dwór eunuchów - mówił. W odpowiedzi usłyszał, że jest wyleniałym wezyrem. Wreszcie w październiku 2008 r. "dwór eunuchów" wyrzucił go z partii.
"Ja się nagiąłem, ale nie złamałem"
Dorn długo określał siebie jako "PiS-owca na wygnaniu". Liczył, że wróci, gdy partia pozbędzie się Kaczyńskiego, ale jesienią 2009 r. na dobre w to zwątpił i przystąpił do ugrupowania Polska XXI, które po przyjściu Dorna zmieniło nazwę na Polska Plus. W grudniu 2010 r. ogłosił jednak, że będzie współpracował z PiS, a w wyborach parlamentarnych w 2011 r. będzie kandydował do sejmu z listy tej partii. "Ponieważ PiS i ja mamy wspólnego politycznego przeciwnika, postanowiłem zostać sprzymierzeńcem i przyjacielem ludu pisowskiego" - wyjaśniał wówczas na swoim blogu. Z Kaczyńskim podpisał szczegółową umowę określającą wzajemne zobowiązania. W zamian za obietnicę wystawienia Dorna w wyborach do Sejmu na drugim miejscu w okręgu podwarszawskim, Dorn zobowiązał się, że "do końca bieżącej kadencji nie będzie komentował wewnętrznej sytuacji w PiS i podejmował bezpośredniej polemiki z poglądami i decyzjami kierownictwa PiS". Do spotkania, ani nawet do rozmowy Dorn-Kaczyński wówczas nie doszło. - Warunki współpracy
ustaliłem z Mariuszem Błaszczakiem w 20 minut, za pośrednictwem poczty elektronicznej - mówił w rozmowie z WP.
Odpierając zarzuty o to, że zaprzedał ideały za miejsce na liście cytował Jeana-Francois'a Paula de Gondi, kardynała Retz, który po tym jak bezskutecznie namawiał oponenta do politycznego kompromisu stwierdził trzeźwo: "Tylko mali ludzie nie potrafią się nagiąć". - Ja się nagiąłem, ale nie złamałem - mówił. Niedługo później nowemu autonomicznemu współpracownikowi PiS zdarzyła się w Sejmie wpadka - dziennikarze zauważyli, że nie może usiedzieć w ławie sejmowej, a po wyjściu z sali, zaczął przed nimi uciekać. Wtedy wyczuli od niego alkohol. Dorn tłumaczył, że nie był pijany, za to dziennikarze "nałaźliwi".
Po wyborach Dorn początkowo pozostawał posłem niezrzeszonym, a 15 grudnia 2011 r. przystąpił do klubu parlamentarnego Solidarna Polska, nigdy jednak nie został członkiem tego ugrupowania.
"Tusk to zrewitalizowany po viagrze i anabolikach Aleksander Kwaśniewski"
W marcu 2013 r. ukazała się książka Dorna pt. "Anatomia słabości", w której zawarł wiele zaskakujących opinii. Tuska nazywał w niej "zrewitalizowanym po viagrze i anabolikach Aleksandrem Kwaśniewskim". Chwalił go za polityczną skuteczność.
Po przegranych wyborach w 2005 r., jak opisywał, Tuskowi "zawalił się świat". "On był w takim proszku, że potrzebował psychoterapii, musiał się odbudować" - zdradzał Dorn. Szybko jednak ruszył do ofensywy, aż odzyskał "pełnię politycznej formy", zaczął dostrzegać napięcia po stronie PiS, w które "wchodził ostro i skutecznie".
"Okazał się zbyt dobrym człowiekiem na prezydenta, nie mógł zrozumieć, dlaczego kumpel mu to robi"
Jednocześnie Dorn bardzo krytycznie oceniał postępowanie Donalda Tuska wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jako premier, w opinii Dorna, przekroczył on wszystkie czerwone linie. "Lech Kaczyński sobie nie poradził, bo okrucieństwo i sadyzm społeczny, który w gruncie rzeczy skupiał się na nim, po prostu przerastały jego wyobraźnię. Zwłaszcza, że chodziło o Donalda Tuska. Przecież to był jego kolega z Trójmiasta. I Lech Kaczyński nie mógł zrozumieć, że kolega mu robi coś takiego. Nie mógł odróżnić Donalda Tuska jako przywódcy obozu nienawiści od Donalda Tuska, kolegi z trójmiejskiej opozycji" - mówił Dorn.
Postawił też tezę, że prezydent Lech Kaczyński okazał się za dobrym człowiekiem na prezydenta. "Ktoś, kto czuje, że są jakieś ograniczenia, zawsze przegra z tym, który nie ma żadnych ograniczeń. Tusk ogłosił wojnę totalną, a Lech Kaczyński prowadził wojnę konwencjonalną, czyli automatycznie był spychany do narożnika" - podsumowywał.
"Kaczyński po Smoleńsku stracił rozum"
Jak mogliśmy przeczytać w "Anatomii słabości", z punktu widzenia Tuska przedsmoleńska sytuacja była nieskończenie stabilna. "Żyjemy, grillujemy, może sielanka trochę została zakłócona, bo pojawił się kryzys, ale z drugiej strony wyspa nadal pozostała zielona. Władza nie musiała się wysilać, aby obronić swój sukces. PiS okazuje bezradność, ale tłamsimy go bez wysiłku i z dużą przyjemnością" - tłumaczył. Po Smoleńsku wszystko się nagle zmieniło, zapanował chaos. Sytuacja przerosła Tuska - i psychologicznie, i politycznie".
"Psychologicznie, bo on miał nieczyste sumienie. Oczywiście nie w tym sensie, że z Putinem podkładał bombę. Jednak doskonale wiedział, że jego działania były grą na osłabienie Lecha Kaczyńskiego. (...) I nagle z tego wszystkiego wyszła śmierć. Jeżeli ktoś nie jest psychopatą, a przecież premier nim nie jest, trudno nie mieć po czymś takim wyrzutów sumienia. Z kolei politycznie sytuacja przerosła Tuska dlatego, że on nie przywykł do rządzenia. Do mierzenia się z rzeczywistością. Pojechał do Smoleńska nieprzygotowany, pogubiony, bez planu, dając popis kompletnej amatorszczyzny" - mówił Ludwik Dorn.
Tymczasem Jarosław Kaczyński po Smoleńsku "stracił rozum, stracił rozsądek, stracił instynkt". "Czy miał prawo szaleć? Miał. Uważam, że zarówno w odniesieniu do jego zachowania w tamtym okresie, jak też w odniesieniu do jego zachowania w okresach późniejszych, zarzut, że 'Jarosław Kaczyński gra trumnami' jest głupi i godny pożałowania" - oceniał. I stwierdzał, że jeżeli można Kaczyńskiemu postawić jakiś zarzut to właśnie taki, że... nie gra on trumnami! "Widać w nim tylko czystą emocjonalną reaktywność. Zarówno tuż po katastrofie, jak też potem" - twierdził Dorn.
"Bracia Kaczyńscy złożyli projekt IV RP do grobu"
Dorn w swojej książce braci Kaczyńskich obwinił za "złożenie do grobu projektu IV RP", która jego zdaniem miała szansę powstania w 2006 r. Można było wówczas rozpisać przedterminowe wybory, ale Jarosław i Lech nie zdecydowali się na to z lęku przed Kazimierzem Marcinkiewiczem. Jak oceniał Dorn, z braci Kaczyńskich wyszła wówczas "koszmarna małość polityczna". "Lech Kaczyński bał się, że po wyborach Marcinkiewicz mocno urośnie kosztem Jarosława, tak że brat straci już nad tym kontrolę. Z kolei Jarosław Kaczyński wystraszył się, że w następnych wyborach kandydatem PiS na prezydenta nie będzie już Lech Kaczyński, lecz Marcinkiewicz. Jeden raz pojawiła się wielka szansa na zrealizowanie najważniejszego politycznego projektu po roku 1989. I właśnie wtedy z niego zrezygnowali. Dla czysto partykularnych racji" - czytamy w "Anatomii słabości".
Kaczyński pozbył się Marcinkiewicza, bo dla niego "gwarancje bezpieczeństwa daje dopiero ukręcenie komuś głowy". "Taka po prostu jest jego percepcja" - stwierdzał Dorn.
"Pani minister Kopacz to taka chodząca nicość"
W maju 2014 r. Dorn zrezygnował z członkostwa w klubie poselskim Solidarnej Polski, który przestał istnieć. W wyborach do Parlamentu Europejskiego otwierał listę tej formacji w okręgu mazowieckim, jednak Solidarna Polska nie osiągnęła progu wyborczego.
Teraz na listy Platformy Obywatelskiej zaprosiła go Ewa Kopacz, o której w 2009 r. w swojej książce "Rozrachunki i wyzwania" pisał: "Pani minister Kopacz to taka chodząca nicość". Warto przypomnieć, że Dorn krytykował też byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, mówiąc, że kojarzy mu się z kotem Garfieldem. "Nie chodziło mi bynajmniej o posturę, ale o głęboko wszczepioną, organiczną niechęć do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku, która tę postać charakteryzuje" - tłumaczył w rozmowie z WP w styczniu 2011 r. Czy najbardziej zaskakujący transfer ostatnich lat okaże się dla Dorna szczęśliwy?
(js)