PublicystykaTrump przyjął zaproszenie od przywódcy Korei Północnej. Kim Dzong Un dyktuje warunki

Trump przyjął zaproszenie od przywódcy Korei Północnej. Kim Dzong Un dyktuje warunki

Donald Trump w maju spotka się z Kim Dzong Unem. Tak kończy się nuklearny pojedynek pomiędzy USA a Koreą Północną. Jeszcze nie wiadomo kto dokładnie wygrał, ale wiele wskazuje, że górą są komuniści z Północy.

Trump przyjął zaproszenie od przywódcy Korei Północnej. Kim Dzong Un dyktuje warunki
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Jarosław Kociszewski

09.03.2018 | aktual.: 09.03.2018 12:12

Biały Dom poinformował o przyjęciu zaproszenia Pjongjangu. Prezydent USA spotka się z przywódcą Korei Północnej, choć jeszcze kilka tygodni temu Donald Trump i Kim Dzong Un obrzucali się obelgami i zapowiadali nuklearny Armagedon. Nie oznacza to jednak, że konflikt został rozwiązany, choć Pjongjang wymanewrował Amerykanów i ustawił się w bardzo korzystnej pozycji.

Lista problemów i rozbieżności jest długa. USA przede wszystkim domaga się, żeby komuniści zrezygnowali z programu nuklearnego i rakietowego. Oznacza to nie tylko powstrzymanie dalszych prac, lecz przede wszystkim rozbrojenie, czyli demontaż posiadanych już głowic. Północ oskarżana jest także o wspieranie terroryzmu i sprzedaż broni każdemu, kto gotów jest zapłacić, a nie ma dostępu do źródeł legalnych.

Zobacz także: Andrzej Duda nie odebrał telefonu od Rexa Tillersona. Politycy nie wierzą własnym uszom

Komuniści walczą o przetrwanie

Z kolei komunistyczny reżim przede wszystkim chce zapewnić sobie przetrwanie. To wymaga dostępu do światowych rynków, źródeł gotówki i surowców. Oczywiście Pjongjang omija sankcje na wszelkie możliwe sposoby, ale trudno utrzymać kraj przeładowując węgiel między frachtowcami na pełnym morzu. To sposób na przemyt, a nie na utrzymanie kraju. Oczywiście, parafrazując Jerzego Urbana, dawnego rzecznika komunistycznego rządu w Polsce, „reżim sam się wyżywi” o czym świadczą niemal mafijne interesy prowadzone przez północno – koreańską elitę na całym świecie. Jednak to wszystko za mało.

Dlatego Kim Dzong Un rozpętał wojnę nuklearną ze Stanami Zjednoczonymi. Wiadomo, że takiego konfliktu nie można wygrać wymieniając ciosy i zrzucając głowice atomowe na miasta wroga. Czegoś takiego nikt nie wygra. Amerykanie mogą zmieść Koreę Północą z powierzchni ziemi, ale sami ponieśliby straty, na które nie mogą sobie pozwolić. Dlatego skuteczna i wiarygodna groźba wystarczy. W podobny sposób rozstrzygnięta została zimna wojna pomiędzy Wschodem a Zachodem.

Nuklearny pojedynek "królów"

Wojna atomowa pomiędzy Pjongjangiem a Waszyngtonem przywołuje odwieczne marzenia o rozstrzygnięciu konfliktu na drodze pojedynku królów. Kim Dzong Un i Donald Trump starli się w mediach wymyślając sobie od szaleńców i zadając ciosy propagandowe aż do momentu, w którym eksperci zaczęli liczyć potencjalne ofiary i zastanawiać się, kiedy na horyzoncie pojawią się pierwsze grzyby eksplozji nuklearnych.

Na szczęście nic takiego się nie stało. Pierwszą zapowiedzią przełomu, do którego dążył przede wszystkim rząd Korei Południowej, były igrzyska olimpijskie w Pjongczangu. Gwiazdą imprezy została Kim Jo Dzong, siostra Kim Dzong Una. Wiceprezydentowi USA Mike’owi Peace'owi nie udało się zapobiec zdominowaniu imprezy przez falę uroku roztaczanego przez dyskretnie uśmiechającą się kobietę i zespół komunistycznych cheerleaderek.

Teraz sekretarz stanu Rex Tillerson potwierdza, że spotkanie na szczycie może odbyć się w ciągu kilku tygodni, a Donald Trump podkreśla, że nie oznacza to zniesienia sankcji dławiących gospodarkę Pjongjangu. Nie zmienia to faktu, że to Kim Dzong Un przejął inicjatywę strategiczną i dyktuje tempo zdarzeń. Pomimo słabości swojego kraju rozgrywa relacje z Seulem, Pekinem i Moskwą. Przecież teraz każdy kto tylko może dołoży wszelkich starań, aby spotkanie doszło do skutku i zakończyło się sukcesem.

Przegrywa ten, kto użyje broni

Na tym właśnie polega skuteczne nieużycie broni nuklearnej. Przywódca małego, zubożałego kraju będzie rozmawiał z przywódcą supermocarstwa jak równy z równym. W każdej wojnie straty ponoszą obie strony i Pjongjang na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Ceną może być zamrożenie albo nawet likwidacja programu nuklearnego, ale jeżeli oznacza to przetrwanie reżimu i wyrwanie się z dławiącego gorsetu sankcji, to na pewno warto te koszty ponieść.

Wielką niewiadomą pozostaje zachowanie Donalda Trumpa. Przeniesienie ambasady USA z Tel-Awiwu do Jerozolimy pokazuje, że gospodarz Białego Domu potrafi podejmować decyzje pozornie nierealne. Tak może być w przypadku Korei Północnej. Trump jest nieprzewidywalny i może zrobić coś, co do tej pory wydawało się kompletnie niemożliwe. To jednak nadal pozostaje wielką niewiadomą.

Za wcześnie na świętowanie

Oczywiście nie oznacza to, że trwający od połowy ubiegłego wieku spół na Półwyspie Koreańskim dobiega końca. Perspektywa zjednoczenia przeraża Seul, a elity władzy w Pjongjangu nie oddadzą władzy i przywilejów. Nie wiadomo czego będą dotyczyć rozmowy nie mówiąc już o szczegółach, które potrafią storpedować najlepsze negocjacje. Same, ciągnące się w nieskończoność rokowania też mogą być celem samym w sobie.

Za wcześnie na świętowanie. Trzeba jednak docenić sprawność komunistów z Północy, którzy pomimo słabości nadają ton rozgrywce z Amerykanami i nic nie wskazuje na to, aby mieli w niej przegrać. Dla nich porażką byłaby utrata władzy, a na to się nie zanosi. Z ich punktu widzenia sukcesem będzie każdy scenariusz inny niż otwarty konflikt zbrojny, którego prawdopodobieństwo właśnie zmalało niemal do zera.

Jarosław Kociszewski dla Opinii WP

Donald Trumpkim dzong unKorea Północna
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)