Tropy zamiast trupów - raport bardzo wstępny

Wstępna wersja raportu komisji śledczej rozczarowuje. Jeśli końcowy raport będzie równie ostrożny, to po rocznej pracy komisji zostanie nam uczucie niewykorzystanej szansy.

Mamy ogromną szansę powiedzieć bardzo dużo w sprawie Rywina. Tak dużo, że do niedawna nawet nie sądziłem, że uda się nam powiedzieć tak wiele - powiedział Tomasz Nałęcz po ujawnieniu w prasie wstępnej wersji początku raportu komisji śledczej badającej aferę Rywina. Autorem tej wersji sprawozdania jest właśnie przewodniczący Nałęcz. Rozdał je członkom komisji jako materiał do dalszej pracy. Jednak już z tego zalążka raportu można wywnioskować, w jakim kierunku zmierza komisja. O komentarz poprosiliśmy dwóch publicystów o skrajnie różnych poglądach na aferę Rywina.

- Do komisji powołano ludzi, z których żaden nie zajmował się sprawami mediów. Jest oczekiwanie, że w efekcie ich pracy pojawi się prawda, ale skończy się na nieporozumieniu i rozczarowaniu - uważa Piotr Gadzinowski, poseł SLD i dziennikarz tygodnika "Nie". - Ten fragment raportu zdaje się to potwierdzać.

- Raport wymaga dopracowania. Ale już teraz widać parę istotnych kwestii - powiedział nam Bronisław Wildstein, publicysta "Rzeczpospolitej". - Choćby wadliwy tryb prac legislacyjnych, które toczą się w nieformalnych, niejasnych grupach z pominięciem Rady Ministrów.

ŁAPÓWKA - SPRAWA TRZECIORZĘDNA

Tomasz Nałęcz zaczyna raport od określenia, czym była "istota korupcyjnej propozycji złożonej przez Lwa Rywina". Istota owa "sprowadzała się do zażądania łapówki za nadanie nowelizowanej ustawie o radiofonii i telewizji kształtu pożądanego przez środowisko [Agorę i "Gazetę Wyborczą"]".

- W komisji funkcjonuje generalny błąd w podejściu do tej afery - twierdzi Bronisław Wildstein. - Łapówka to przecież tylko część całego pakietu politycznego, rzecz trzeciorzędna. Ważniejszą propozycją jest porozumienie co do ładu medialnego w Polsce, w którym Polsat funkcjonowałby jako organ SLD.

Piotr Gadzinowski kwestionuje zasadność samego wręczenia łapówki: - Propozycja pojawiła się, gdy był to projekt rządowy, nieostateczny, który można było wielokrotnie zmieniać podczas prac sejmowych. Na zdrowy rozsądek propozycja ta nie miała sensu.

Ale Nałęcz od razu przechodzi od łapówki do chronologii prac nad projektem nowelizacji ustawy medialnej: "Pole dowolności, na które powołuje się Rywin, nie miałoby w ogóle miejsca, gdyby prace legislacyjne prowadzone były zgodnie z powszechnie obowiązującymi regułami legislacji. W przypadku nowelizowanej ustawy o radiofonii i telewizji wspomniane reguły były łamane od samego początku".

OD POCZĄTKU WBREW PROCEDUROM

Początek afery Nałęcz umieszcza 30 maja 2001 r., kiedy to przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji powołał zespół roboczy do sprawy nowelizacji ustawy medialnej. Było to "równoznaczne z wywróceniem prac nowelizacyjnych do góry nogami", bo "eksperci mieli [...] nie tylko formułować i redagować konkretne zapisy, co normalnie jest ich zadaniem, ale i rozstrzygać kwestie natury strategicznej. [...] Działania legislacyjne winny być poprzedzone przyjęciem przez Radę Ministrów rządowej strategii polityki audiowizualnej".

Piotr Gadzinowski zgadza się z Nałęczem. - Ma rację, że tak wygląda droga konstytucyjna - ocenia. Ale i zaprzecza: - Gdyby przyjąć opisaną przez Nałęcza drogę, to ustawą zająłby się ten sam zespół, ale później. A to, że ogon zaczął merdać psem, wynika ze zwyczaju: Rada nie ma inicjatywy ustawodawczej, ale zwyczajowo aktywnie uczestniczy w pracach legislacyjnych. Ministrowie się zmieniają, sytuacja kadrowa w ministerstwie jest niestabilna, za to w Radzie kadra jest stabilna, bo są lepsze płace, sześcioletnia kadencja. Rada ma też lepszych ekspertów, bo zajmuje się tylko mediami. A ministerstwo także na przykład bibliotekami - twierdzi Gadzinowski. - Po to są procedury, żeby ludzie, którzy się dobrze znają, nie mogli forsować własnych interesów - podkreśla z kolei Bronisław Wildstein, odnosząc się także do atmosfery tajemnicy, która miała otaczać prace nad nowelizacją ustawy.

STRATEGIA DLA MEDIÓW W NIEWŁAŚCIWYCH RĘKACH

"Zespół rozpoczął pracę 6 czerwca 2001 r. Jego posiedzenia były otwarte i mogli brać w nich udział członkowie KRRiT. Zniechęcał ich do tego Witold Graboś [przewodniczący zespołu], argumentując, że na etapie prowadzenia żywych sporów wiązałoby się to ze zwykłą stratą czasu. [...] Rozważana była również możliwość utajnienia prac zespołu [...]. Posiedzenia zespołu nie były protokołowane".

Tajemnicą był też powód zajęcia się nowelizacją ustawy: "Poważnym mankamentem działań nowelizacyjnych podjętych przez przewodniczącego KRRiT było ukrywanie ich rzeczywistych uwarunkowań politycznych. Wszystko wskazuje na to, że prowadzono te prace z myślą o nowym układzie parlamentarnym, który miały wyłonić wybory zaplanowane na wrzesień 2001. Doskonale znano wyniki sondaży przedwyborczych i zakładano, że nowy rząd zostanie sformowany przez lewicę. [...] Działania te miały tak dalece nieformalny i utajniony charakter, że nie uczestniczyli w nich nawet członkowie zespołu programowego, powołanego w SLD dla opracowania zasad polityki medialnej tej partii. Dało to początek charakterystycznej dla całej nowelizacji dwutorowości prac. Działaniom oficjalnym, udokumentowanym i podawanym do publicznej wiadomości, towarzyszyły kontakty nieformalne i poufne, często przesądzające o kierunku i kształcie przyjmowanych rozwiązań". - Normalne, że jak ludzie się znają, to rozmawiają - mówi Piotr Gadzinowski. - Byłem szefem
wspomnianego zespołu w SLD, ale dlaczego jako poseł opozycji miałbym zostać zaproszony do prac Krajowej Rady? To właśnie byłoby upolitycznienie - twierdzi Piotr Gadzinowski. - To było utajnienie nie tylko wobec SLD, lecz głównie wobec mediów - mówi Bronisław Wildstein. - Gdyby więcej ludzi wiedziało o przygotowywanej nowelizacji, rozmawialiby o tym, a informacje dotarłyby do mediów. Choć domyślam się, że takie osoby jak Jakubowska czy obecny premier wiedziały o tych pracach.

KTO WYBRAŁ EKSPERTÓW?

Kim byli owi eksperci, którzy potajemnie szykowali zmiany w prawie medialnym? Według raportu - ludźmi podporządkowanymi Czarzastemu i Kwiatkowskiemu. "Czterej członkowie zespołu byli związani z mediami publicznymi, w tym aż trzej pracowali etatowo w mediach publicznych, co dyskwalifikowało ich jako niezależnych ekspertów. [...] W sposób nieformalny przesądzono, że jednym z celów zespołu roboczego ma być wzmocnienie pozycji mediów publicznych".

Nałęcz wielokrotnie podkreśla, że w całej aferze pierwsze skrzypce grali Czarzasty i Kwiatkowski. "Dobór ekspertów świadczy [...] o ścisłej współpracy pomiędzy sekretarzem Rady a prezesem TVP SA. Oni w pierwszej kolejności korzystali z przepisów prawa będących przedmiotem największych kontrowersji, które zostały później przez KRRiT zaproponowane rządowi".

- Eksperci tylko z telewizji publicznej, Krajowa Rada pisząca ustawę na swój własny temat, delegująca sobie prerogatywy. To pogwałcenie zdroworozsądkowych standardów - uważa Bronisław Wildstein. - To także szalenie pouczające fragmenty raportu, choć dla osób obserwujących pracę komisji nie są nowością.

- Jeśli media komercyjne nie mają etatów dla ekspertów, lecz zamawiają opinie za pieniądze, to skąd mają mieć fachowców? - pyta Piotr Gadzinowski. - Na przykład Jakubowicz to uznany ekspert światowy. Czy gdyby Wiesław Walendziak wszedł do zespołu, także byłby opisany jako ekspert telewizji publicznej?

- Eksperci niezależni istnieją. Można ich znaleźć w stowarzyszeniach dziennikarskich, wśród obdarzonych zaufaniem publicznym naukowców - wylicza Bronisław Wildstein. - Skoro istniał zespół ekspertów złożony z przedstawicieli mediów publicznych, powinna istnieć taka sama grupa złożona z osób z mediów prywatnych. Zresztą takie rozróżnienie jest niewłaściwe, na świecie media to media, bez rozróżnienia na publiczne i na prywatne.

ŁAPANIE ZA (WYPADAJĄCE) SŁOWA

Od listopada 2001 roku prace nad projektem nowelizacji przejęła z rąk ekspertów sama Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Zmiany nanoszone były już protokolarnie i dzięki temu komisja sejmowa po raz pierwszy odnotowała tajemnicze, choć wówczas niedostrzeżone, zniknięcie istotnego słowa w tekście.

Rzecz dotyczyła zmiany organizacji Telewizji Polskiej SA w związku z planami utworzenia dodatkowo Polskiej Telewizji Regionalnej SA. "Przewodniczący Juliusz Braun odczytał proponowaną treść art. 26, stwierdzającego, że jedną z jednostek telewizji publicznej jest Telewizja Polska - Spółka Akcyjna, zawiązana w celu tworzenia i rozpowszechniania dwóch ogólnokrajowych programów telewizyjnych". Przy kolejnym czytaniu "brakowało słowa 'dwóch', chociaż nie wprowadzono w tej części przepisu żadnych zmian. Nikt [...] nie zwrócił uwagi na ich brak".

W raporcie Nałęcza czytamy, że ten brak "można było wykorzystać w celu likwidacji jednego z programów i w konsekwencji - sprywatyzowania go".

- Taka opinia wynika z ignorancji komisji - sprzeciwia się Gadzinowski. - Sprawa prywatyzacji drugiego programu telewizji nie jest nowa, a skreślenie "dwóch" niczego nie ułatwi i nie ukryje. To prywatyzacja telewizji, nie jakiejś wytwórni płyt pilśniowych na prowincji.

Zdaniem Nałęcza "był to pierwszy przypadek głębokiej ingerencji w merytoryczną treść ustawy, uczynionej anonimowo i najchętniej przypisywanej potem błędowi technicznemu. Niezależnie, kto dokonał tego nadużycia, nabrał przekonania, że można to czynić bezkarnie i skutecznie, bowiem sprawa wyszła na jaw ze znacznym opóźnieniem" - konkluduje w raporcie.

Próba dociekania, kto usunął słowo "dwóch", nie prowadzi do konkretnych wniosków, ale dowiadujemy się, że "kolejne [...] wersje projektu tworzył czteroosobowy, nieformalny zespół", w skład którego wchodzili między innymi przewodniczący KRRiT Juliusz Braun oraz Janina Sokołowska, dyrektor departamentu prawnego w biurze KRRiT. Braun twierdzi, że nie zdecydował o zniknięciu słowa, a zawinił błąd pracowników biura Rady.

- Nikt zniknięcia słowa "dwóch" nie zauważa. Dużo mówi to o członkach Rady, którzy nie są w stanie dostrzec tak istotnej różnicy. Zbyt dużo tych zbiegów okoliczności - ocenia Bronisław Wildstein.

Dla Piotra Gadzinowskiego usuwanie słów na tym etapie prac nad projektem nie ma jednak znaczenia: - Gdy projekt trafia do Sejmu, pojawia się możliwość lobbowania, zmian i dodania słów. Wtedy nic nie zginie, bo opozycja patrzy na ręce i podnosi wrzask.

CZARZASTY ROZGRYWA

Chociaż Włodzimierz Czarzasty sprawia (w raporcie) wrażenie człowieka, który może wszystko, Nałęcz odnotowuje przypadki sprzeciwu członków Rady wobec jej sekretarza. Czarzasty nie ukrywał na przykład swojej miłości do zapisów o dekoncentracji mediów: "zaproponował wprowadzenie przepisu, według którego właściciel ogólnokrajowego programu telewizyjnego nie mógłby mieć ogólnokrajowego programu radiowego - i odwrotnie. [...] Zwrócił między innymi uwagę, że toczą się dyskusje, czy Agora SA [...] może kupić na przykład Telewizję Polsat czy Radio Zet" - czytamy w raporcie.

Po sprzeciwie trzech członków rady Czarzasty wycofał jednak z projektu swoje szczegółowe propozycje w sprawie zakazu crossowania (łączenia w jednym ręku) mediów. Ale to nie znaczy, że się poddał: "Można przypuszczać, że rezygnacja z tych niezwykle istotnych dla Włodzimierza Czarzastego przepisów związana była z jego przekonaniem, iż przepisy te zostaną dopisane w trakcie prac nad nowelą w Ministerstwie Kultury". W ministerstwie, jak wiadomo, nad ustawą czuwała Aleksandra Jakubowska.

- Jakubowskiej Nałęcz nie atakuje publicznie, bo sam jest z koalicji - ocenia ten fragment raportu Piotr Gadzinowski. - Ale ma do niej żal, bo jakoby jej współpracownicy sugerowali mediom, że żona Nałęcza pracowała przy ustawie. Jako szefowa Archiwów Państwowych musiała ją przecież zaopiniować.

- Jasne jest, że Jakubowska była związana z Czarzastym - twierdzi wprost Wildstein.

GRUPA BEZ ZAPLECZA?

Nałęcz, chociaż wciąż podkreśla rolę Czarzastego, zwraca jednak uwagę, że "przyjęcie tak ryzykownego sposobu pracy nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji obciąża całą KRRiT, w pierwszej zaś kolejności jej przewodniczącego Juliusza Brauna".

- Tu jestem lekko zdziwiony, bo dowiaduję się, że Braun był na pasku SLD - mówi Piotr Gadzinowski. - Braun. Poseł Unii Wolności, katolik. Człowiek spokojny i daleki od gier politycznych. Trudno się zgodzić, że w maju 2001 roku zaczął grać z SLD.

Bronisław Wildstein podkreśla jednak, że już z wyjaśnień Brauna przed komisją śledczą wynikało, że przewodniczący dał się zmanipulować. - Był pacynką na palcu Czarzastego. Stać go było na dymisję dopiero wtedy, gdy to ujawniono - ocenia publicysta. - Wcześniej zgadzał się firmować działania SLD. Im było zaś na rękę, że jest ktoś taki jak Braun z Unii Wolności. Stwarzało to pozory pluralizmu.

Manipulowanie Braunem zauważa też w raporcie Nałęcz: "Można domniemywać, że największy wpływ na dobór zespołu miał sekretarz Rady Włodzimierz Czarzasty. [...] Rola przewodniczącego [...] sprowadziła się najpewniej do zaakceptowania pomysłów Włodzimierza Czarzastego - i legitymizacji jego działania".

Kolejną wpływową postacią w KRRiT miałaby być szefowa departamentu prawnego Rady Janina Sokołowska. "Bardzo wiele proponowanych przepisów opracowała osobiście Janina Sokołowska. Tak naprawdę to ona i podlegli jej pracownicy [...] redagowali na co dzień nowelizowaną ustawę".

Nałęcz wspomina tylko jedną osobę spoza Rady, która szczególnie interesowała się pracą nad nowelizacją ustawy medialnej - Roberta Kwiatkowskiego. "Sekretarz Czarzasty przyznał, że z [...] Kwiatkowskim widzi się przynajmniej raz w tygodniu i spotykał się z nim także w okresie prac zespołu roboczego".

Tak więc na razie - zgodnie z raportem Nałęcza - grupa trzymająca władzę nad ustawą medialną składa się z Włodzimierza Czarzastego i Roberta Kwiatkowskiego oraz z ich współpracowników.

BĘDĄ MOCNIEJSZE RAPORTY

Piotr Gadzinowski: - Po ujawnieniu sprawy Rywina powstał front mediów komercyjnych przeciw ustawie i ta upadła. To media komercyjne są więc grupą trzymającą władzę. Skoro trwał lobbing, powinny być też w raporcie opisane prace mediów komercyjnych. Nie stawiam na równi proponującego łapówkę i słuchającego tej propozycji, ale skoro pisać, to opisać wszystko.

Bronisław Wildstein: - Czarzasty jest tylko sekretarzem Rady, jego działania nie tłumaczą wszystkiego, bo chodzi o większą operację polityczną. Kto więc jest patronem Czarzastego? SLD jest partią wodzowską, więc trudno nie przypuszczać, żeby o wszystkim nie wiedział Leszek Miller.

Piotr Gadzinowski: - W raporcie przywalili Kwiatkowskiemu, bo to trup polityczny i można. Czarzastemu przywalili, bo to i tak Czarny Piotruś. No i Jakubowskiej. Będzie jeszcze raport Rokity, Ziobry. Rokita obciąży dodatkowo premiera, a Ziobro także i prezydenta. I te pasztety powędrują do Sejmu. I może się okazać, że Sejm nie przyjmie żadnego raportu.

Bronisław Wildstein: - Byłoby dobrze opisać sposób funkcjonowania mediów, ale z powodów politycznych nie będzie to zrealizowane, bo komisja nie przedstawi przecież prawdziwego obrazu TVP. W ostatecznym raporcie komisja wskaże tropy, kto był osobą wysyłającą Rywina do Michnika. Ale nie myślę, aby poszła dalej. Może pójdą Rokita i Ziobro. Raport nie będzie ostateczną interpretacją faktów. Wstępna wersja początku raportu komisji śledczej pojawiła się tak niespodziewanie, że czytaliśmy ją w "Przekroju" bez szczególnych oczekiwań. Mimo to po lekturze jesteśmy rozczarowani. Zgadzamy się z Tomaszem Nałęczem, że komisja ma wiele do powiedzenia, ale w zalewie chronologii nie znajdujemy odpowiedzi na podstawowe pytania. Co było naprawdę istotą propozycji Rywina? Czy wystarczy stwierdzić, że władze SLD o niczym nie wiedziały? Z raportu wynika zaledwie, że Czarzasty z Kwiatkowskim działali w dwuosobowej zmowie. Jeśli Nałęcz tak uważa, powinien to udowodnić. Jest przecież historykiem. Ilość nie przekuwa się w raporcie w
jakość. Jeśli ostateczny raport też będzie próbował zasypać nas faktami bez odpowiedzi na ważne pytania, roczna praca skończy się zaledwie wylansowaniem kilku członków komisji śledczej.

PAWEŁ WIECZOREK

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)