Trójstronna Strefa Wolnego Handlu - marzenie o Afryce bez granic od Kairu po Kapsztad
Afryka postawiła krok ku jedności. W egipskim Szarm el-Szejk podpisano umowę o Trójstronnej Strefie Wolnego Handlu (TFTA), która ma szansę zastąpić kilkanaście małych i nieskutecznych wspólnot gospodarczych na kontynencie i położyć fundament pod projekt na miarę Unii Europejskiej.
22.06.2015 08:28
Marzenie o Afryce bez granic ma swoje korzenie jeszcze w XIX wieku. Pod koniec tamtego stulecia zapragnęli tego europejscy przedsiębiorcy, ze słynnym Cecilem Rhodesem na czele. W unifikacji “Czarnego Lądu” widzieli głównie szansę zysku i sposób na bezproblemowy eksport afrykańskich bogactw. W połowie kolejnego stulecia wizję zjednoczonej Afryki przejęli niepodległościowi liderzy w stylu Kwame Nkrumaha. Dla nich panafrykańska solidarność miała być czymś zupełnie odmiennym: orężem w walce z kolonializmem i jego mutacjami.
Parę dekad później na kontynencie istniało już kilkanaście politycznych i gospodarczych organizacji międzynarodowych. Jedne były bardzo małe, inne duże, rozciągające się na miliony kilometrów kwadratowych. Żadna z nich mogła się jednak równać się z tą, która narodziła się w w tym miesiącu w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk. A przynajmniej z jej założeniami.
10 czerwca w Egipcie ogłoszono podpisanie porozumienia ws. utworzenia Trójstronnej Strefy Wolnego Handlu (TFTA). W jej skład wejdą państwa należące do trzech regionalnych bloków: Wspólnoty Rozwoju Afryki Południowej (SADC), Wspólnego Rynku Afryki Wschodniej i Południowej (COMESA) oraz Wspólnoty Wschodnioafrykańskiej (EAC). Razem to 26 krajów zajmujących ponad 17 mln km2, zamieszkanych przez blisko 630 mln ludzi i o łącznym PKB przekraczającym bilion dolarów. Są wśród nich i giganci, tacy jak RPA czy Egipt, i mikropaństewka - na przykład Burundi oraz Seszele.
Choć powołanie TFTA nie wzbudziło większego zainteresowania zachodnich mediów, w samej Afryce odbiło się szerokim echem - zwłaszcza na salonach. Obecni w Szarm el-Szejk politycy zachwycali się “historyczną chwilą”, a afrykańskie media zgodnie donosiły o “kamieniu milowym”. W optymizmie wtórowało im wielu ekspertów. - To bardzo ekscytujące porozumienie - powtarzał na antenie BBC prof. Calestous Juma, szanowany kenijski ekonomista z Uniwersytetu Harvarda. Emocje były zrozumiałe: negocjacje nad projektem trwały prawie dziesięć długich lat.
Ale czy to oznacza, że Afryka bez granic jest już na wyciągnięcie ręki? Niekoniecznie.
Inna optyka
W 2000 roku brytyjski “The Economist” określił na swojej okładce Afrykę jako “hopeless continent” (kontynent bez nadziei). Trzynaście lat później redaktorzy prestiżowego pisma pokornie posypywali głowę popiołem - tym razem pisali o “kontynencie pełnym nadziei” (hopeful continent). "Życie Afrykanów zdecydowanie poprawiło się w ciągu ostatniej dekady. Następne dziesięć lat będzie jeszcze lepsze", stwierdzali już na samym początku.
Zmiana tonu wynikała z kilku czynników. Choć częścią Afryki nadal wstrząsały wojny, XXI wiek ugasił parę wyjątkowo paskudnych konfliktów, m.in. w Sierra Leone, Liberii, Angoli i DR Konga (chociaż nie w całej). Kontynent stopniowo oswajał się z demokracją, terminowe wybory stawały się regułą, a szybujące w górę ceny surowców i otwarcie na zagraniczny kapitał sprzyjały gospodarce, która rosła w uśrednionym tempie ponad 5 proc. rocznie (w niektórych państwach wskaźnik ten bywał i dwucyfrowy). Progresu nie zniszczył nawet globalny kryzys ekonomiczny.
Istniały jednak obszary, w których postęp był co najwyżej minimalny. O ile wymiana handlowa między Afryką i np. Chinami rozwijała się co roku o dobre 30 proc., tak miejscowe relacje gospodarcze tkwiły niemal w miejscu. W 2010 roku Afrykański Bank Rozwojowy wyliczał, że zaledwie 12 proc. obrotu na kontynencie odbywa się między afrykańskimi państwami. W Ameryce handel wewnątrzregionalny sięgał tymczasem 40, w Azji 60, a w Europie - aż 70 procent. Afryka coraz chętniej robiła interesy z całym światem, ale z sobą samą - nie chciała. I to mimo tego, że posiadała aż 14 różnych wspólnot gospodarczych. Fakt, że połowa krajów należała do co najmniej dwóch z nich, w niczym nie pomagał.
Kolejna próba
Logika stojąca za Trójstronną Strefą Wolnego Handlu jest prosta: lepszy jeden, duży i zunifikowany blok niż kilka małych i mocno zróżnicowanych. TFTA ma wchodzić w życie dwufazowo. Pierwszy etap - do realizacji w ciągu trzech lat - zakłada usunięcie barier celnych na towary między wszystkimi podpisanymi państwami oraz wprowadzenie ułatwień dla biznesmenów podróżujących w celach służbowych. Druga część to już zniesienie ceł na usługi oraz ujednolicenie zasad dotyczących ochrony własności intelektualnych i reguł pochodzenia towarów. Optymiści wierzą, że kolejnym krokiem byłoby rozszerzenie strefy na cały kontynent (Unia Afrykańska twierdzi, że uda się to zrobić do 2017 roku), a następnie przekształcenie jej w unię celną (czyli ze wspólną polityką celną wobec państw trzecich).
Efekt, jak zakładają, będzie jeden: wewnątrzafrykański handel stanie się łatwiejszy, bardziej opłacalny i po prostu większy. Niektóre prognozy mówią nawet o wzroście do 30 proc. w ciągu pięciu lat. Skorzystają na tym wszyscy. A jeśli dobrze pójdzie, na końcu czeka wspólny rynek, bank centralny i jedna waluta. Do stworzenia prawdziwej Unii Afrykańskiej (obecna to bardziej forum dyskusyjne niż odpowiednik UE) pozostanie naprawdę niewiele kroków.
Ta wizja to jednak melodia przyszłości, być może nawet bardzo odległej. Zanim TFTA w ogóle zacznie działać, muszą ratyfikować ją parlamenty wszystkich 26 krajów. W Szarm el-Szejk założono, że potrzeba tu dwóch lat. To dosyć brawurowy plan, zwłaszcza biorąc pod uwagę toporność afrykańskiej biurokracji oraz zbliżające się wybory m.in. w Burundi, DR Konga i Angoli (wszystkie wiążą się z ryzykiem mniejszych i większych rozruchów).
Późniejsza implementacja układu - tak prawo-polityczna, jak i praktyczna - również nie musi przebiegać płynnie, chociażby ze względu na słabość afrykańskiej infrastruktury. Wiele z państw-sygnatariuszy nie ma bezpośrednich połączeń lotniczych między sobą, a sieci kolejowe i drogi - pomimo m.in. potężnych chińskich inwestycji - to ciągle pięta achillesowa kontynentu. Afrykański Bank Rozwojowy szacuje, że aby w pełni wykorzystać rozwój gospodarczy, Afryka powinna wydawać około 100 mld dolarów rocznie na rozbudowę infrastruktury. Wydaje niecałą połowę tej kwoty. A to przecież nie wszystkie trudności.
- TFTA obejmie bardzo odmienne kraje, lecz ich gospodarki w wielu przypadkach się nie dopełniają, co może ograniczać zyski z handlu, Do tego dochodzą ogromne dystanse i kiepska logistyka, różnorodność języków oraz systemów politycznych, a także to, jak poszczególne państwa mogą postrzegać swój interes narodowy - wylicza w rozmowie z Wirtualną Polską dr Peter Lewis, dyrektor Programu Studiów Afrykanistycznych na amerykańskim Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. - To zdecydowanie inne warunki niż przy powstaniu Unii Europejskiej, którą stworzyły mocno już powiązane kraje o podobnych systemach politycznych i różnorodnych gospodarkach. Podawanie roku 2017 jako daty rozszerzenia strefy na całą Afrykę jest tym bardziej czysto symboliczną deklaracją - dodaje.
Prof. Calestous Juma woli skupić się na tym, co TFTA może dać Afryce. - Banki zobaczą, że mogą udzielać pożyczek większym i pewniejszym inwestorom, a to pozwoli na liberalizację sektora finansowego, poszerzy dostęp do funduszy i przyciągnie kolejne inwestycje - przewiduje.
Niezależnie od problemów i opóźnień, które mogą się przy tym pojawiać, jedno wydaje się pewne: Afryka na pewno nie jest już kontynentem bez nadziei. Próba stworzenia strefy wolnego handlu od Kairu po Kapsztad pokazuje, że nadziei jest tam bardzo dużo.
Lead i tytuł pochodzą od redakcji.
Zobacz także - Polski drób trafia do Afryki: