PolskaTragedia w Merlonim

Tragedia w Merlonim

Tragedia w Merlonim: wypadek przy pracy, czy sygnał, że w sztandarowej firmie zagranicznej Łodzi źle się dzieje?

Tragedia w Merlonim

10.09.2005 | aktual.: 10.09.2005 10:43

Joanna Jochan ostatni raz słyszała Tomasza w piątek, 2 września o godz. 21.34. Stała wtedy przy ul. Lodowej w Łodzi, przed szlabanem włoskiej spółki Indesit Company Polska. Kobieta jak zwykle czekała na męża, który kończył właśnie pracę na drugą zmianę. Głos w słuchawce zapowiedział ciepło: "Już kończę, kochanie. Zaniosę tylko dokumenty i pójdę się przebrać". Do szlabanu Tomasz jednak nie dotarł.

Dotarła za to niepokojąca, enigmatyczna wiadomość. Kolega Tomasza ze zmiany powiedział: "Słyszałem, że któryś z Tomków miał wypadek". A potem usłyszała straszne słowa: "Pani Jochan? Bardzo mi przykro. Pani mąż nie żyje".

Czyja to wina?

Stało się to podczas czyszczenia stempli prasy tłoczącej drzwiczki do lodówek o dwutonowej sile nacisku. Stemple powinny być zawsze błyszczące niczym lustro, bez śladu wycieków, bez skazy. Z przyczyn, które nie są na razie znane, maszyna nagle ruszyła, miażdżąc młodemu pracownikowi głowę.

Rodzina Tomka nie godzi się z myślą o tym, że mógłby być on uznany za winnego własnej śmierci. - Nie zacząłbym tej wojny. Ale w niedzielę po południu na spotkaniu kondolencyjnym Włosi powiedzieli, że jest to wina Tomka, bo został sam i wrócił się do maszyny. Jak mógł zostać sam przy tak niebezpiecznej linii technologicznej? Dlaczego nie było kierownika? Jak to możliwe? - nie przestaje pytać Jerzy Jochan, ojciec ofiary.

- Powiedzieli, że mogą opłacić pogrzeb. Pytali: a może jakieś pieniądze pani potrzebuje? - przypomina sobie Joanna. - Tak mi się wydaje, że dawali do zrozumienia, abyśmy siedzieli cicho. - Nie chcemy od nich złotóweczki, nie damy się przekupić, zależy nam na prawdzie - włącza się do rozmowy ojciec. Po chwili dodaje, że syn wspominał mu o niekontrolowanych ruchach, wykonywanych przez maszynę.

Joanna Jochan: - Mąż trzy tygodnie przed śmiercią uratował życie innemu chłopakowi. Był cały roztrzęsiony. Tamtego dnia wrócił wcześniej z pracy. Opowiadał, że zatrzymał stempel prasy dwa centymetry nad głową tego chłopaka. Jego nie zdążył nikt uratować. Ale nie chcemy, by ginęli kolejni ludzie.

Do firmy jak na skrzydłach

W łódzkim inspektoracie Państwowej Inspekcji Pracy też mnożą się pytania. Pracownicy w skupieniu oglądają zdjęcia, wykonane przez wieloletniego inspektora PIP Mariana Kozłowskiego. Widzą na nich postać w niebieskim kombinezonie i zielononiebieskim podkoszulku, w pozycji siedzącej, z jedną ręką uniesioną nad spłaszczoną do dziesięciu centymetrów głową. Widzą krew na maszynie.

Na rodzinnym zdjęciu widać uśmiechniętego przystojniaka w towarzystwie młodziutkiej żony. Tomasz i Joanna pobrali się niedawno, 8 stycznia. Joanna jest teraz w siódmym tygodniu ciąży. W poniedziałek, 5 września, mieli swoim szczęściem podzielić się z teściami.

Pani Anna, matka Tomasza, mówi, że jej syn, absolwent technikum energetycznego, pracował po godzinach na okrągło, świątek piątek, za 6,30 zł na godzinę brutto (w lipcu przepracował aż 250 godzin!). Do firmy biegł jednak codziennie jak na skrzydłach. Na początku swojej tragicznie przerwanej kariery montował wiązki elektryczne, potem światełka w lodówkach, następnie przesunięto go na prasę typu "Beretta". Zaczął od odbierania blachy i nie krył radości, kiedy polecono mu obsługę prasy. Powtarzał: "Zobacz, mamuś, docenili mnie. Znam się na komputerach, to chyba dlatego mnie awansowali".

Monika Miecznikowska, siostra Tomasza, z przerażeniem wspomina, jak w drugiej połowie lipca brat poszedł na popołudniową zmianę i miał jeszcze nadgodziny, a następnego dnia zaczął pracę już o 5.30 rano.

Ryszard Solski, rzecznik Indesitu, tłumaczył w łódzkiej telewizji, że pracownicy firmy nie są zmuszani do pracy ponad siły. - Dotąd nie mieliśmy żadnych zgłoszeń o wypadkach czy innych nieprawidłowościach w Merlonim. To bardzo nowoczesny zakład, który stawialiśmy innym firmom za wzór bezpieczeństwa pracy - mówi Jerzy Iwaszkiewicz, rzecznik łódzkiej PIP.

Dlaczego prasa ruszyła

Iwaszkiewicz ma powód, by przeżywać większe aniżeli inni zdziwienie. Cztery lata temu to właśnie on razem z inspektorem Marianem Kozłowskim (ten sam, który bada okoliczności wypadku w Indesicie) zasiedli w jury konkursu "Pracodawca - organizator pracy bezpiecznej". Panowie, po przejrzeniu dokumentacji i wizytacji, główną nagrodę w kategorii przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 250 osób przyznali zakładom Merloniego. Uroczyście wręczyli puchar i okolicznościową plakietkę.

Teraz Marian Kozłowski odnotował w protokole: "Poszkodowany doznał zmiażdżenia głowy na prasie po wejściu w obszar ogrodzony, przy zdemontowanych wyłącznikach bezpieczeństwa drzwi ogrodzeniowych". Kto i dlaczego je zdemontował, wyjaśnić ma dochodzenie inspektorów, rzeczoznawców powołanych przez prokuraturę i zakładową komisję ekspertów. Chodzi o ustalenie, dlaczego maszyna ruszyła, czy była sprawna technicznie i kto w rezultacie ponosi odpowiedzialność za tragedię.

- Furtka z metalowych prętów, oddzielająca ciąg technologiczny złożony z trzech pras połączonych przenośnikami, była otwarta. W momencie jej otwarcia urządzenie nie miało prawa ruszyć. Czy ktoś mógł przypadkowo uderzyć w klawisz komputera sterującego? System komputerowy również musi mieć odpowiednie blokady. Przeanalizujemy wszystkie hipotezy. Także tą, że na tragedię miało wpływ przemęczenie pracownika - zapewnia inspektor Marian Kozłowski.

Na glanc wyczyszczone?

Rodzina Tomasza uważa, że zakład był postrzegany przez PIP jako kryształowy, gdyż nie zgłaszał wypadków. - Zamawiano taksówkę i poszkodowany jechał bezpośrednio do szpitala - twierdzi Jerzy Jochan.

Powołani przez prokuraturę biegli znaleźli w zakładowej dokumentacji jeden ślad po urazie doznanym na początku sierpnia na tej samej linii technologicznej, przy której pracował Tomek.

Byli pracownicy wypowiadają się na temat wypadków w zakładzie bardzo ostrożnie. Niektórzy wspominają o urazach rąk i nóg, okaleczeniach ostrymi krawędziami niezabezpieczonej blachy. Nie chcą podawać nazwisk.

Znacznie swobodniej jest na gwarantującym anonimowość forum internetowym. Oto kilka najmniej drastycznych fragmentów tych wypowiedzi: "Byłem świadkiem kilku wypadków", "Ludzie zgłaszali niebezpieczeństwo tej prasy, oczywiście nikt się nie przyzna, bo praca jaka jest, ale jest", "Dziś prawie płakałem, myślę, że niejeden z was, który tu dotrze, zapłacze".

W ciągu minionego tygodnia pod szlaban zamkniętego po wypadku zakładu podchodzili pojedynczy pracownicy. Nie chcieli się przedstawiać - w obawie, że stracą pracę.

- Pracuję tu blisko trzy miesiące. Dokąd pójdę, jak mnie wyrzucą, może oddadzą mnie pośrednikowi - firmie doradztwa personalnego? Bezrobocie szaleje, więc zawsze znajdą się inni, którzy chętnie wykonają proste prace montażowe - mówi mężczyzna w średnim wieku i zdecydowanym, żołnierskim krokiem oddala się spod szlabanu. Potem wymownie spogląda na ogłoszenie - wydruk komputerowy - przytwierdzony taśmą klejącą do latarni: "Lider Doradztwa Personalnego dla swojego klienta, prężnie działającej firmy produkcyjnej na terenie Łodzi, pilnie poszukuje pracowników do pracy na produkcji".

Z sąsiadującego z firmą sklepu spożywczego wychodzi młody człowiek w kraciastej koszuli. Zagadnięty, wpada w wisielczy humor. - Przebojem zakładu są lodówki typu graffiti, do których ścianki wytłaczał Tomek. Do takiej lodówki, której obudowa służy jako biała tablica, producent dołącza specjalne mazaki. Na lodówce można zapisać na przykład listę zakupów czy numery telefonów, a potem wszystko zetrzeć i nie ma śladu - rozkręca się mój rozmówca.

- Więc może jest to produkt odzwierciedlający charakter tej firmy. Bo niby jest wypadek, a potem go nie ma. Wszystko pięknie na glanc wyczyszczone.

Przedstawiciele Indesit Company Polska nie zgodzili się na razie na bezpośrednią rozmowę z "Dziennikiem", nie udzielili też odpowiedzi na pytania przesłane faksem. Marco Zini, dyrektor Generalny Indesit Company Polska, przesłał do redakcji jedynie oświadczenie. Pisze w nim: "Kierownictwo oraz pracownicy całej Grupy Indesit Company łączą się w bólu z rodziną zmarłego. Dla wszystkich wypadek był ogromną tragedią. Zarząd firmy pragnie ponownie podkreślić, że bezpieczeństwo pracowników jest najwyższym priorytetem, i że w obu łódzkich fabrykach spełnione są wszystkie najostrzejsze standardy bezpieczeństwa, zarówno polskie, jak i europejskie. Rodzinie zmarłego zostało zaproponowane wsparcie w trudnej sytuacji życiowej, niemające jednak w żadnym wypadku charakteru zadośćuczynienia".

Czołowy pracodawca

Zakłady Merloniego to trzeci (po Boschu i Elekroluksie) producent sprzętu agd w świecie. W Łodzi przy ul. Dąbrowskiego wytwarza od 1999 roku kuchenki. Od września 2004 r. Merloni produkuje przy ul. Lodowej lodówki. Pracuje tam około 165 pracowników, ma być znacznie więcej. Łącznie Merloni zatrudnia w Łodzi około 1200 osób.

Magdalena Hodak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)