Tomasz Lis kontra TVN
TVN zrobiła wszystko, by zatrzymać Tomasza Lisa - powiedział w sądzie Adam Pieczyński, szef TVN 24.
Stacja TVN zrobiła wszystko, by zatrzymać u siebie Tomasza Lisa - zeznał w czwartek jego dawny przełożony z "Faktów" Adam Pieczyński na procesie wytoczonym stacji przez dziennikarza za zwolnienie go z pracy. Sąd Okręgowy w Warszawie odroczył proces do 18 listopada; wtedy prawdopodobnie zapadnie wyrok.
Lisa zwolniono w lutym 2004 r. Według zarządu TVN, swymi działaniami w innych mediach doprowadził do kryzysu zaufania w relacjach z kierownictwem stacji. W styczniu Lisa odsunięto od prowadzenia "Faktów" do czasu wyjaśnienia spekulacji na temat jego udziału w wyborach prezydenckich, zapoczątkowanych publikacją "Newsweeka". Tygodnik zamieścił sondaż o szansach w wyborach prezydenckich uwzględniający Lisa.
Sam Lis mówił wówczas, że prezydencki sondaż w "Newsweeku" był tylko pretekstem, żeby go zwolnić. Złożył pozew w sądzie pracy przeciw TVN, domagając się odszkodowania za wadliwe rozwiązanie umowy o pracę. Zapowiadał, że przeznaczy odszkodowanie na cele społeczne i edukacyjne.
W kwietniu 2004 r. sąd, bez postępowania dowodowego, uznał iż wypowiedzenie umowy było formalnie wadliwe i przyznał dziennikarzowi prawie ćwierć miliona zł. Po apelacji TVN sąd wyższej instancji uchylił w grudniu 2004 r. ten wyrok, uznając, że TVN była pozbawiona możliwości obrony swych praw. Sprawa wróciła do punktu wyjścia.
Zeznając jako świadek pozwanych Pieczyński powiedział, że przyczyną rozwiązania umowy z Lisem było naruszenie przez niego umowy, która zakazywała mu - bez wiedzy i zgody stacji - wystąpień publicznych. Pytany, o jakie wystąpienia chodzi, wskazał na działalność Lisa w radiu TOK FM, wydanie przez niego książki, publiczne spotkania z czytelnikami i publikację w "Newsweeku". Pieczyński podkreślił, że Lis nigdy nie występował do niego o zgodę na te działania.
"Wiarygodność powiązana z bezstronnością, to największy kapitał dziennikarza informacyjnego" - mówił Pieczyński, wówczas szef "Faktów", dziś prezes TVN-24. "Program informacyjny musi gwarantować widzom maksymalny obiektywizm, dlatego nie jest do zaakceptowania sytuacja, gdy dziennikarz, a zwłaszcza prezenter, jest znany ze swych sympatii czy antypatii politycznych" - dodał. Wyjaśnił, że właśnie dlatego TVN chciała mieć "świadomość oraz możliwość wpływu na formę wystąpień publicznych swych dziennikarzy".
Pieczyński zeznał, że gdy rozeszły się plotki, że "Newsweek" napisze o szansach Lisa na prezydenturę, spytał go, czy zaprzecza, że wystartuje w wyborach. Ten odpowiedział, że nie odcina się całkowicie od tego pomysłu. "Powiedziałem mu: +Tomku, będzie z tego dym+. Odparł: +Siwy dym+, z czego zrozumiałem, że będzie wielka awantura" - relacjonował Pieczyński. Oświadczył, że poprosił wtedy Lisa, by skontaktował się z prezesem stacji Piotrem Walterem. On to mu obiecał, ale nie doszło do tego przed publikacją "Newsweeka". "Wtedy zrozumiałem, że prowadzi on grę, której celów nie znam i straciłem do niego zaufanie" - dodał.
Według Pieczyńskiego, było nie do pomyślenia, by Lis mógł dalej pracować w TVN w sytuacji, gdy nie zaprzeczył, że wystartuje w wyborach. "Można byłoby sobie wyobrazić, że prowadząc +Fakty+, prowadzi on przez rok wstępną kampanię wyborczą" - zeznał.
Pieczyński ocenił, że Walter dążył do załagodzenia narastającego konfliktu. "Stacja zrobiła wszystko, by zatrzymać Lisa, dopóki nie przekroczył +granicy prezydenckiej" - dodał. Oświadczył, że nie reagował na występy Lisa w Tok-FM, ale materiał "Newsweeka" stworzył "całkiem nową sytuację".
Lis - który jest obecnie członkiem zarządu Polsatu - nie stawił się w sądzie. Z powodu choroby nie było też jego pełnomocnika; mimo to sąd prowadził czwartkową rozprawę.