Tomasz Komenda mówił: Za kratami nie ma dobrych ludzi. Tam samo zło jest
Zaakceptowałem, że ukradziono mi osiemnaście lat życia. Pogodziłem się z myślą, że już tego nie cofnę – mówił w rozmowie z Wirtualną Polską Tomasz Komenda.
OD REDAKCJI: Tomasz Komenda nie żyje. Był niesłusznie oskarżony o gwałt i zabójstwo, przesiedział prawie dwie dekady w więzieniu. Przypominamy wywiad, który Artur Zaborski przeprowadził z Komendą we wrześniu 2020 r.
***
Artur Zaborski: Nie usunął pan tatuaży z więzienia?
Tomasz Komenda: To nie są tatuaże. To jest brudnopis.
Brudnopis?
Na mnie tusz sprawdzali. Usunę je, jak tylko będę miał za co. [Spotykamy się we Wrocławiu. Siedzimy w wyludnionym barze, ale każdy nowy gość patrzy na nasz stolik. Dla mojego rozmówcy anonimowość nie istnieje - red.]
Zastanawia się pan po przebudzeniu, czy jest nadal w więzieniu?
Zobacz także
To już dawno za mną. Jestem na wolności ponad dwa lata.
W więzieniu był pan dziewięć razy dłużej.
Nie można każdego dnia rozpamiętywać przeszłości. Tamte osiemnaście lat to już historia. Tego już nie ma. Jestem innym człowiekiem niż ten, którego zamknięto. Wtedy miałem 23 lata. Teraz mam 44. Patrzę na życie w zupełnie inny sposób, nie tylko przez odsiadkę.
Co jeszcze pana zmieniło?
Zostanę tatusiem. Będę miał syna. Za trzy miesiące wyjdzie na świat. Na premierze oświadczyłem się mojej dziewczynie. Było wielkie "bum". Kiedy jak nie teraz? Nie mam pieniędzy, ale spełniają się moje marzenia.
A świat? Jak bardzo się zmienił przez te osiemnaście lat?
Na pewno jest inaczej niż w 2000 roku, kiedy zostałem aresztowany. Teraz całkowicie liczy się pieniądz. Nie ma szacunku do drugiego człowieka, co mnie najbardziej boli, bo ja pamiętam, jak był. Jestem dwa i pół roku na wolności i cały czas jestem nalepką. Pracowałem na myjni samochodowej. Prosiłem pracodawcę, żebym nie był wizytówką tego miejsca. Ale dla niego liczył się zysk, a nie to, jak ja się czuję, więc się zwolniłem. To nie pierwszy raz, kiedy tak próbowano mnie wykorzystać. Tak jest od pierwszego dnia na wolności.
Ludzie wykorzystują pana pomimo tragedii, jaką pan przeżył?
Oczywiście, inaczej nie można tego nazwać. Tak jak powiedziałem, dzisiaj liczy się wyłącznie zysk, a nie szacunek do drugiej osoby.
W jaki sposób wykorzystywał pana właściciel myjni?
Kiedy rozeszło się, gdzie pracuję, ludzie zaczęli tam masowo jeździć, żeby mnie zobaczyć. I jak się okazało, że przyciągam klientów, to nie wolno mi było zejść ze stanowiska, nawet żeby iść do łazienki. Musiałem się pytać pana kierownika, czy mogę zjeść śniadanie, zrobić sobie kawę, zapalić papierosa. Nic mi nie było wolno. Nieraz musiałem uciekać, żeby skoczyć do toalety, bo szef chciał, żebym przez dziesięć godzin był na swoim miejscu i pokazywał się ludziom. Inni mogli sobie schodzić ze stanowiska, kiedy chcieli, a ja musiałem się ze wszystkiego spowiadać. Często nie dostawałem zgody, na przykład, żeby iść po kawę. Tłumaczono mi, że jest za dużo pracy. Inni mogli bez problemu.
Jak się zachowywali ludzie, którzy przyjeżdżali się z panem zobaczyć?
Zdjęcia chcieli, autografy, selfie, żebym im opowiadał, jak tam było, jak mi się udało wyjść. Mówili, że po takiej tragedii, która trwała osiemnaście lat, nie każdy byłby w stanie wrócić do życia.
A mnie się udało. Jakoś żyję i próbuję funkcjonować jak reszta społeczeństwa. Uważam, że jestem zwykłym chłopakiem, który przeszedł przez tragedię. Nie patrzę w tył, bo bym zwariował.
We Wrocławiu może sobie pan pozwolić na anonimowość?
Oczywiście, że nie mogę sobie w piątek wyjść do lokalu i napić się browara. Nie ma w moim życiu takich wieczorów, bo jak tylko wejdę do jakiejś knajpy, od razu mnie pokazują sobie palcami, głośno o mnie mówią. I to przeszkadza. Na początku to było fascynujące, po dwóch latach jest bardzo męczące. Ja przynajmniej po tej stronie chciałbym już normalnie funkcjonować.
Myśli pan, że to kiedyś będzie możliwe?
Nie wiem.
Nie kusiło pana, żeby zmienić nazwisko, wyjechać?
Nie! Nic nie zrobiłem, żeby zmieniać nazwisko czy uciekać od tego społeczeństwa. Jestem tym samym chłopakiem, którym byłem. Z tą różnicą, że najpiękniejsze lata swojego życia spędziłem tam, a nie tu. To nie jest powód, żebym musiał zmieniać nazwisko albo bać się ludzi.
To ludzie powinni się wstydzić, że przez osiemnaście lat określali mnie mordercą, pedofilem i gwałcicielem. A dzisiaj, po trzech latach na wolności, te same osoby są miłe, przyjazne, troszczą się o mnie. Albo ja nie nadążam za nimi, albo oni za mną.
Zdarza się, że ktoś do pana podchodzi negatywnie, że nie wierzy w pańską niewinność?
Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Słyszę same superlatywy. Ale ja nie lubię w ludziach fałszywości. Łatwo umiem ją zauważyć. Potrafię dostrzec, kiedy zainteresowanie innych bierze się nie z empatii.
Z czego jeszcze wynika?
Choćby z perspektywy mojego odszkodowania. Wiele osób chce się teraz do mnie zbliżyć, bo wie, że z czasem może to oznaczać finansowe zyski. Muszę być czujny i ostrożny, żeby nie trafić na fałszywych przyjaciół.
Potrafi się pan skupić tylko na teraźniejszości?
Oczywiście, że przeszłość wraca, bo to 6540 dni. Nie da się wziąć gumki i tego wymazać. Muszę z tym bagażem żyć. Moja psycholog, która mnie prowadziła po odzyskaniu wolności, powiedziała mi, że muszę się nauczyć akceptować to, co mi się przydarzyło, bo inaczej zwariuję. No to zaakceptowałem, że mi ukradziono osiemnaście lat mojego życia, i pogodziłem się, że już tego nie cofnę. Podniosłem głowę wysoko do góry i idę do przodu.
Odzyskał pan wiarę, że jest panem własnego losu?
Odzyskałem. Po tej stronie mogę wszystko. Czas, kiedy inni za mnie decydowali, jest już za mną. Dzisiaj nie jestem ograniczony, stawiam swoje warunki. Tam byłem nikim. Tu mogę postawić na siebie, wybrać własną drogę i przekonać się, czy jest dobra. Nikt mi nie powie, że mam skręcić albo zawrócić. Dyrygowali mną przez osiemnaście lat. Chyba wystarczy.
Wierzy pan w sprawiedliwość?
Proszę następne pytanie.
Trudny temat?
Nie wiem, czy w ogóle jest coś takiego jak sprawiedliwość. Jak byłem małolatem, to nawet nie wiedziałem, co to jest więzienie, a co dopiero tam być. Ja nigdy nawet mandatu za brak biletu nie zapłaciłem, a tu skazali mnie za gwałt i brutalne morderstwo, jak ja bym nawet dziewczyny uderzyć nie potrafił.
Czekałem za długo na uwolnienie, a jednego człowieka z miejscowości Miłoszyce, za którego siedziałem, wypuszczono. Teraz chcieli wypuścić drugiego, seryjnego gwałciciela, bo nie było podstaw do zatrzymania go.
To jest kpina. Wsadzili go za gwałt na cztery lata i chcieli przedwcześnie zwolnić, chociaż wiszą na nim ciężkie paragrafy. Chciałbym, żeby dostał dożywocie i znał już świat tylko z tamtej strony. Jego miejsce jest tam, a nie tu. Chyba nie wierzę już w sprawiedliwość.
A w resocjalizację więźniów pan wierzy? W skuteczność więzienia jako instytucji?
Żartuje pan? Za kratami nie ma dobrych ludzi. Samo zło tam jest. Tyle przemocy się tam widziało... Jak ja oglądam w telewizji, że więzień się nawraca, to przełączam na inny kanał, bo to bzdury są. Tak może powiedzieć tylko ktoś, kto nigdy nie był w więzieniu. Jak się było dobrym człowiekiem, ale wybrało ścieżkę zła, to już się do dobra nie wróci. Nie ma czegoś takiego, jak naprawianie człowieka w kryminale.
Inni więźniowie pana wspierali?
Nie, nie ma czegoś takiego w kryminale jak przyjaźń ani koleżeństwo. Tam każdy jest sobie. Rządzi kryminalista. Byłem tam sam od samego początku do samego końca. Z nikim nie utrzymuję kontaktów. Nie mam żadnych kumpli z odsiadki. Ja wszystkim tam mówiłem, że jestem niewinny, a oni mi na to, że tam co drugi jest niewinny.
Ktoś w ogóle dawał panu nadzieję, że pański koszmar się skończy?
Tak, to rodzina mnie trzymała przy życiu. Nie było mi lekko. Trzy razy się wieszałem. Za każdym razem mnie odcinano. Ale widocznie tak miało być, żebym udowodnił swoją niewinność. Bo jakbym leżał dwa metry pod ziemią, to bym odszedł jako skazany, winny, który nie wytrzymał napięcia i odebrał sobie życie.
A strażnicy więzienni?
Klawisze to takie chamy, ludzie bez serca. Nie wiem, jak bym się zachował, gdybym pracował tak jak oni i dowiedział się, że ktoś skrzywdził dziewczynkę, która może być w wieku mojej córki. Ale jak podejmują pracę w takim miejscu, to powinni być chyba szkoleni, jak swoje emocje powstrzymywać, bo nikt im przecież nie każe tego robić, nikt im munduru na siłę nie zakłada. Ja zaufania do policji nie mam. W więzieniu martwiłem się tylko, żeby mi się nic nie stało. Ale niestety się stało.
Wierzył pan, że odzyska wolność?
Nie, straciłem nadzieję po dziesięciu latach. Więzienie skutecznie zabija wiarę. Zanim tam trafiłem, byłem osobą wierzącą. To też się zmieniło.
Kiedy?
Jak dostałem wyrok. Rozmawiałem z tym tam na górze, mówiłem, że to nie ja. Ale nic nie zrobił. Dopiero potem zacząłem się modlić do Jana Pawła II. Mówiłem: "Jak masz mnie zabrać, to zabieraj, a jak mam wyjść, to pozwól mi wyjść". I wtedy w 2016 roku zapukał do moich drzwi policjant, który powiedział, że wychodzę na wolność. Papież mnie wysłuchał. Byłem u niego w Rzymie i dziękowałem mu za to.
Czyli jeszcze przez dwa lata musiał pan siedzieć w więzieniu, choć już w 2016 roku wiadomo było, że skazana została niewłaściwa osoba?
Tak, ale wtedy byłem już ochraniany przez prokuraturę. To było całkowicie inne traktowanie.
Co się zmieniło?
Naczelnik więzienia dostał pismo, że ma mi włos z głowy nie spaść. Od tej pory sami klawisze przychodzili do mnie i pytali, czy może chcę sobie do kogoś zadzwonić. Przez szesnaście lat musiałem walczyć o taką możliwość.
Kiedy przyszedł do pana policjant, który powiedział, że wie, że pan jest niewinny, nie bał się pan, że to może być nadzieja, której nie warto się trzymać?
Z tego człowieka wychodziło jakieś ciepło i zaangażowanie. Ja zawsze wiedziałem, że moje aresztowanie jest wynikiem jakiegoś błędu. Kiedy dostałem piętnaście lat, odwołaliśmy się, ale zamiast odzyskać wolność, zwiększono mi karę do 25 lat. Kiedy pojawił się policjant, poczułem, że nie przesiedzę za kratkami jeszcze pięciu lat, które mi wtedy zostały.
Nie było szansy, żeby wyszedł pan wcześniej?
Starałem się, ale za każdym razem to wyglądało tak samo: jak sędzia dowiadywał się, że nie przyznałem się do winy, to kazał mi wracać do celi, przemyśleć sobie to, a dopiero potem jeszcze raz wrócić na wokandę.
Nie kusiło pana, żeby się jednak przyznać?
Nie wchodziło w grę, żebym się przyznał do czegoś, czego nie zrobiłem. Zresztą w więzieniu rozmawiałem z osadzonymi z Miłoszyc, którzy wiedzieli, że jestem wrobiony, ale nie chcieli o tym ze mną gadać.
Dlaczego?
Bo rozmawiając ze mną, wrobiliby swojego. Wiedzieli, że bym zaraz napisał do prokuratury, że słyszałem takie a takie rzeczy od nich.
Myśli pan o zemście?
Po co zemsta? Gówna się nie rusza. We wrześniu ludzie, za których siedziałem, mają usłyszeć mowy końcowe. Myślę, że Irek dostanie dożywocie, a "Strażak" - dwadzieścia pięć lat. I tak to się zakończy. Ja innej opcji w swojej głowie nie obieram.
Chcę tam być, jak to będą ogłaszać. Wcześniej nie mam odwagi się ze sprawcami zobaczyć. Koło więzienia też staram się nie przechodzić, bo zaraz tam siebie widzę. Nawet w telewizji nie oglądam. Od razu przełączam.
To jak pan film o sobie zniósł?
Nie obejrzałem całego [film nosi tytuł: "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy - red.]. Wyszedłem, jak filmowy Tomek trafia do aresztu. To był najgorszy dzień mojego życia. Nikomu nie życzę, żeby przeżył coś takiego. Moja mama wyszła z projekcji znacznie wcześniej ode mnie. Myślałem, że wytrzymam, bo byłem na planie, zagrałem nawet w jednej scenie, jak podaję bohaterowi papierosa.
Fajna była atmosfera, taka ciepła, wszyscy mili. Ale przy kręceniu tych ciężkich scen nie mogłem być. Nie chcę wracać do tego, co się działo w więzieniu. Chcę w końcu zacząć żyć, a nie jest łatwo, jak się wszyscy tobą interesują. Po mieście chodzę tylko ze słuchawkami na uszach, żeby nie słyszeć ludzi, którzy mnie rozpoznają.
Jakie pan ma marzenia na przyszłość?
Żebym miał zdrowego syna i żeby wszyscy z rodziny zatańczyli na moim weselu.
Jak pan poznał narzeczoną?
Jak wyszedłem z więzienia, wszedłem na portal randkowy i poznałem dziewczynę, która też nie miała w życiu łatwo. Partner ją bił, uciekła od niego. Spotkała mnie i jesteśmy razem już półtora roku, a zaraz będziemy mieli Filipa. Jak się spotkaliśmy, to miałem coś w brzuchu. Ona jest młodsza dziesięć lat ode mnie.
Wiem, że naprawdę się kochamy, że ona nie jest ze mną dlatego, że będę bogaty. Jak byłem w więzieniu, to pamiętała o mnie tylko moja rodzina. Tylko bliscy wierzyli, że nie mógłbym popełnić tak strasznej zbrodni. Koledzy jakoś o mnie zapomnieli. Dopiero jak odzyskałem wolność, to nagle sobie przypomnieli, że dobry ze mnie chłopak.
Władze przeprosiły pana za to, co spotkało pana i pańską rodzinę?
Nikt nas nie przeprosił. Ale proszę mi wierzyć, dla nas nie ma już słowa przepraszam. Za dużego kopa dostaliśmy. Żadne słowa tego nie złagodzą. Kiedy mnie aresztowali, moja rodzina nie miała pieniędzy. Nie stać nas było na adwokatów, nie mogliśmy się bronić.
Do dziś nie dostał pan odszkodowania.
Dostałem bon na 500 zł, jak miałem kuratora i nie byłem jeszcze uniewinniony. Po osiemnastu latach. Potem musiałem pisać wnioski, żeby otrzymać kolejne. Teraz mam doświadczonych adwokatów, więc sprawa powinna się zakończyć dla mnie dobrze.
Jak byśmy wtedy mieli adwokata z wyboru, to ja bym nie siedział. Ale że mieliśmy adwokata z urzędu, to dostałem 25 lat. Nikt z ludzi, którzy prowadzili moją sprawę, nie jest już na swoim stanowisku. Adwokat nie jest adwokatem, a prokurator nie jest prokuratorem, bo zabrali mu immunitet za jazdę po pijaku. Wyobraża sobie pan? Zabrali mu immunitet, bo prowadził nawalony, a nie dlatego, że wsadził mnie na 25 lat. Jak ja mam wierzyć w sprawiedliwość?
Artur Zaborski dla Wirtualnej Polski