Tomasz Janik: SN kontra TK. Trybunał górą, ale bitwa jeszcze się nie skończyła
Dzisiejsze orzeczenie Sądu Najwyższego na pewno zawiodło opozycję parlamentarną i wszystkich innych przeciwników obecnego rządu, dając jednocześnie rządzącym oręż do ręki. Nie zgadzam się jednak z głosami, że Sąd Najwyższy zrobił wszystko, aby odrzucić tego gorącego kartofla jak najdalej od siebie, a tym, którzy z żalem chowają zapasy zniczy do piwnicy i twierdzą, że nie warto było w lipcu bronić sądów, radzę głęboko się zastanowić.
Skracając do minimum nieco zawiły stan faktyczny i prawny, z jakim musiał zmierzyć się Sąd Najwyższy, należy przypomnieć, że Andrzej Rzepliński jeszcze jako prezes TK próbował wywalczyć przed zwykłym sądem powszechnym niedopuszczenie do orzekania nieprawidłowo wybranych sędziów TK. Julia Przyłębska, po zastąpieniu go na tej zaszczytnej funkcji, domagała się zakończenia sprawy, ale powstał problem, czy może ona występować przed sądem jako prezes Trybunału wobec podnoszonych zastrzeżeń co do legalności jej wyboru.
Istotą dzisiejszego stanowiska Sądu Najwyższego jest tylko to, że badanie prawidłowości wyboru nowej prezes i tak nie ma znaczenia, albowiem prezes Trybunału Konstytucyjnego (a w takim charakterze, a nie jako osoba prywatna, występował wcześniej Andrzej Rzepliński) nie ma prawa występować przed sądem jako strona postępowania (niezależnie od tego, czy nazywa się Rzepliński, Przyłębska czy jeszcze inaczej, i czy wybrany został głosami sędziów wybranych przez PO, PiS czy kogokolwiek innego), w związku z czym cała sprawa sądowa nie powinna w ogóle się toczyć.
To trochę tak, jakby za niezapłacone rachunki telefoniczne podała nas do sądu nie spółka akcyjna będącą przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym, a jej prezes osobiście. Jednak Sąd Najwyższy poszedł dalej, albowiem uznał nie tylko to, że sam prezes Trybunału nie może być stroną postępowania przed sądem, ale też że prawa takiego nie posiada nawet sam Trybunał (chyba że jako jednostka Skarbu Państwa).
Prawidłowa decyzja
Orzeczenie to, jakkolwiek mogące sprawić nieco zawodu konstytucjonalistom, teoretykom prawa czy wszystkim innym osobom zaciekawionym zaistniałym sporem i oczekującym na pogłębioną analizę ustaw trybunalskich uchwalonych przez PiS, wydaje się jednak prawidłowe. Oczywiście, łatwo tu zarzucić Sądowi Najwyższemu wpadnięcie w „pułapkę formalizmu” i umycie rąk dzięki zasłonieniu się procedurą. Nie jest jednak moim zdaniem pożądane, aby przy każdej sposobności sądy ex cathedra, niejako w ramach „sztuki dla sztuki”, oświadczały światu, że w Polsce łamane jest prawo. Słusznie wskazał rzecznik Sądu Najwyższego, że te same przepisy wiążą sąd niezależnie od tego, czy sprawa dotyczy zwykłego obywatela, czy byłego bądź aktualnego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Może sądy powinny różnić się od pozostałych dwóch władz tym właśnie, że stosują normy prawne i ich przestrzegają?
Należy pamiętać, że nawet, gdyby Sąd Najwyższy odniósł się merytorycznie do kwestii wyboru Julii Przyłębskiej na stanowisko prezesa Trybunału i na przykład ocenił, że został on przeprowadzony nielegalnie, nie spowodowałoby to pozbawienia jej tej funkcji. Julia Przyłębska nadal pozostawałaby prezesem TK, wyznaczała składy orzekające i wykonywała wszelkie inne czynności zarezerwowane dla jej stanowiska (może z wyjątkiem reprezentowania Trybunału w ewentualnych procesach sądowych z udziałem tej instytucji, albowiem sądy mogłyby wówczas powoływać się na orzeczenie SN odmawiające jej tego prawa).
Niepotrzebna bomba atomowa
Oczywiście Sądowi Najwyższemu nie uszedł z pola widzenia wczorajszy wyrok Trybunału Konstytucyjnego (pilnie ogłoszony niemal natychmiast w Dzienniku Ustaw, co zauważył nie bez złośliwości przewodniczący składu Sądu Najwyższego), jednak i to nie mogło mieć znaczenia dla dzisiejszego orzeczenia. Tym samym bomba atomowa, którą wczoraj pospiesznie TK zrzucił na SN, okazała się niepotrzebna. Sąd Najwyższy stwierdził przecież, że w sprawie powinno nastąpić odrzucenie pozwu, czyli że sądy w ogóle nie powinny się taką sprawą zajmować (czego niestety nie rozważył zadający pytanie prawne Sąd Apelacyjny w Warszawie), w związku z czym tak najprawdopodobniej (bez merytorycznego rozpoznania) orzekną sądy niższych instancji i sprawa się zakończy zanim na dobre się rozpoczęła. Z jednej strony szkoda, że trzeba było aż tylu instancji, aby taką, jak się okazuje banalną, konstatację Sądu Najwyższego usłyszeć. Czasem jednak warto w sprawie mogącej mieć precedensowy charakter, odwołać się do kompetencji najwyższej instancji sądowniczej.
Co ważne, dzisiejsze orzeczenie Sądu Najwyższego w żadnym razie nie potwierdza prawidłowości umocowania Julii Przyłębskiej na stanowisku prezesa Trybunału i pozostawia tę kwestię otwartą. Dostrzegając wagę zagadnienia i zgadzając się z pełnomocnikiem Andrzeja Rzeplińskiego, że obecna prezes Trybunału została wybrana w sposób nieprawidłowy, a „państwo oparte na nieprawdzie jest państwem chorym”, należy mieć nadzieję, że gdy nadarzy się sposobność jakiś sąd we własnym zakresie, nawet bez pomocy najwyższej instancji sądowej, pochyli się nad tym zagadnieniem i w formalny sposób napiętnuje skutki nielegalnych działań.
Ten, kto prawo łamie, nie może być premiowany tylko dlatego, że samo prawo nie zawsze przewiduje proste i skuteczne mechanizmy pozwalające na obronę przed bezprawiem i przywrócenie stanu poprzedniego. System prawny nie może pozostać bezradny wobec takich działań i nawet jeśli nie w sprawie, która dziś zawisła na wokandzie Sądu Najwyższego, to może w innej, dojdzie do krytycznej oceny obecnego statusu prawnego prezesa Trybunału i niektórych jego sędziów.
Tomasz Janik dla WP Opinie