"To myślenie ekonomiczne o złożoności cepa"
Rząd podwyższył – do 1500 złotych brutto – płacę minimalną w Polsce. Zdaniem związkowców to za mało, bo z około tysiąca „na rękę” za pełen etat nie da się praktycznie utrzymać. A to z kolei oznacza, że wciąż będziemy mieli w Polsce armię „pracujących ubogich”, którym nawet ciężka praca nie zapewnia godnego życia. Zdaniem tzw. ekspertów ekonomicznych to oczywiście za dużo, bo ta podwyżka z pewnością „spowoduje wzrost bezrobocia o kilka procent” (cyt. za TVN24).
14.09.2011 | aktual.: 14.09.2011 10:44
Problem nie tylko w tym, że pracownicy, dla których sto kilkadziesiąt złotych miesięcznie to często znacząca suma, wciąż zarabiają grubo poniżej połowy średniej krajowej (1500 złotych to 41% przeciętnego wynagrodzenia); ani też w tym, że związkowcy są górą tylko częściowo (OPZZ i „Solidarność” chciały więcej); nie chodzi wreszcie o to, że po wyborach prawdopodobny rząd PO „wynagrodzi” pracodawców np. kolejnymi ułatwieniami w zwalnianiu pracowników.
Największy kłopot w tym, że dyskutując o płacy minimalnej, wciąż tkwimy w sposobie myślenia rodem z początku lat 90. Istnieje „obiektywna” racjonalność ekonomiczna, niemal zawsze faworyzująca interes pracodawcy (bo tworzy miejsca pracy, ergo: dobro pracodawcy równa się dobru publicznemu). Ten z kolei nakazuje bezwzględnie ciąć „nadmierne koszty pracy” a regulację płac pozostawić rynkowi. Odchylenia od tego modelu mogą być jedynie efektem niewiedzy (przeklęta niekompetencja posłów/ministrów/premierów), demagogicznego populizmu (w przypadku PO – „miękkiego”) względnie patologicznych układów klientelistycznych, dzięki którym „roszczeniowe”, a wpływowe grupy zawodowe wydzierają dla siebie co lepsze kąski (przywileje) ze wspólnego tortu... To myślenie ekonomiczne o złożoności cepa nie pozwala oczywiście potraktować wczorajszej decyzji rządu inaczej, jak tylko elementu kampanii wyborczej, który służyć ma wyciągnięciu nieco elektoratu SLD i wytrąceniu z ręki argumentów „solidarystycznych” Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Od mniej czy bardziej szlachetnych intencji (PR czy los pracowników) premiera Tuska ważniejsze jest, że w Polsce nigdy nie poddano dyskusji modelu rozwoju gospodarczego Polski – bez niej spór o płacę minimalną zawsze utonie w powodzi oskarżeń o demagogię, miękkość, populizm i „niechęć do trudnych reform”. W Polsce nigdy nie postawiono głośno kwestii, czy rozwój oparty na eksporcie to najlepszy pomysł na długofalowy dobrobyt i powszechne szczęście między Odrą a Bugiem.
Model transformacji (mniejsza od możliwe/niemożliwe alternatywy) po roku 1989 był dość prosty. Polska miała szybko wejść w obieg globalnej gospodarki i konkurować w nim przede wszystkim tanią siłą roboczą i stosunkowo niskimi kosztami pracy – przez dwie dekady płace realne w Polsce rosły o wiele wolniej niż poziom produktywności, względnie wydajności pracowników. Źródłem wzrostu miał być eksport, i to raczej produktów nisko i średnio przetworzonych – prywatyzacja nie sprowadziła do Polski zbyt wielu wysokich technologii, doszło za to do daleko posuniętej dezindustrializacji. Nakłady na badania i rozwój (0.6% PKB) są w Polsce o połowę niższe niż na Węgrzech, dwa i pół razy niższe niż w Czechach, sześć razy niższe niż w Finlandii. Oznacza to niski poziom innowacji – a w efekcie konieczność wypracowywania zysku przede wszystkim na drodze wyzysku pracowników. To znaczy – poprzez niskie płace, możliwe także dzięki bezrobociu, horrendalnie wysokiemu aż do czasu integracji z UE.
Polska prowadzi politykę analogiczną w pewnym sensie do Niemiec od czasów rządów kanclerza Schrödera – presja na obniżkę kosztów pracy ma czynić kraj nie tylko konkurencyjnym, ale i przyjaznym inwestorom. Tyle, że Niemcy, oprócz dyscypliny pracy i zaniżanych sukcesywnie płac (w stosunku do wydajności) mają jeszcze rewelacyjną infrastrukturę, laboratoria hi-tech, niezłe uczelnie techniczne i kilka sektorów przemysłu, w których są tradycyjnie supermocarstwem. Polska przejęła z modelu gospodarki „proeksportowej” to, co najgorsze (wyzysk), nie posiadając jej najważniejszych atutów (innowacje, technologie).
Rozwój, który przyniósłby dobrobyt większości społeczeństwa wymagałby co najmniej dwóch czynników. Po pierwsze, nakładów na inwestycje w nowe technologie, w tym także na badania podstawowe – z trudem finansuje je biznes; funduszy europejskich w tym obszarze wciąż nie potrafimy absorbować. Po drugie, rozwój sektora usług wymaga zamożnego społeczeństwa (poza fryzjerami w Zgorzelcu i dentystami w Słubicach o „eksport” usług dość trudno), żyjącego i zarabiającego na miejscu – czego nie da się uzyskać bez wysokowydajnej pracy (patrz punkt pierwszy).
Odpowiedź na pytanie, czy taki model rozwoju – który faworyzuje lokalną konsumpcję, w którym zysk pochodzi z innowacji a nie wyzysku, w którym pracujących stać na korzystanie z usług świadczonych przez innych pracujących – możliwy jest na polskich półperyferiach, nie jest prosta. Z pewnością jednak mocno polityczna, bo to od nacisku na partie (związków zawodowych i, no właśnie, kogo jeszcze?) zależy, czy polscy decydenci polityczni zaczną myśleć o państwie, jako realnym aktorze rozwoju, czy raczej fetysz szybkiego „równoważenia budżetu” kosztem inwestycji przesłoni im wszystko.
Spór o model rozwoju nie tylko pomógłby ustawić dyskusję o płacach minimalnych i wszystkich innych we właściwej perspektywie – np. uznać wyższe płace za motor rozwoju a nie roszczeniowy wymysł przyspawanych do stołków związkowców. Pozwoliłby wreszcie sensownie ustalić takie drobiazgi jak polska polityka europejska i racjonalnie stwierdzić, czy np. rząd gospodarczy duetu „Merkozy” wraz z pakietem konsolidacyjnym „to dla nas źle, czy dobrze”. Polskie media z pewnością solidarnie podejmą ten temat – zaraz po tym, jak Episkopat określi stawki za transmisję ze spalenia na stosie Nergala, posłanka Kempa dowie się, kto się jej włamał do skrzynki, a Janusz Palikot odbierze z serwisu wibrator.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski