To była "mission impossible", ale tym pilotom się udało
Straceńczy nalot na japońskie miasta w 1942 roku sprawił, że amerykańskie
społeczeństwo odzyskało wiarę w potęgę swojej armii. "Polska Zbrojna" opisuje historię szalonej szesnastki bombowców i ich "mission impossible" - ataku w samo serce wroga.
19.01.2012 | aktual.: 19.01.2012 10:30
Po druzgocącym ciosie, jakim był atak na Pearl Harbor, amerykańska flota Pacyfiku straciła na pewien czas zdolność do prowadzenia efektywnych działań zaczepnych. Straty w ludziach i sprzęcie, choć ogromne, nie mogły jednak znacząco wpłynąć na militarną potęgę USA. Z pięciu zatopionych pancerników dwa (USS "California" i USS "West Virginia") podniesiono z płytkiego dna basenu portowego, wyremontowano i w 1944 roku ponownie włączono do służby. Najbardziej tragiczne było zatonięcie USS "Arizony", na którym po ataku lotniczym doszło do eksplozji w magazynie amunicji. Do dziś okręt z ciałami 1177 marynarzy, traktowany jako mauzoleum i cmentarz wojskowy, spoczywa na dnie przy brzegu wyspy Ford.
Zobacz zdjęcia: Atak na Pearl Harbor.
Dla amerykańskiego społeczeństwa był to straszliwy szok. Japonia natomiast mimo wielkiego sukcesu taktycznego nie osiągnęła w wyniku tego ataku zakładanego celu strategicznego. Nie wyeliminowała najgroźniejszego przeciwnika - amerykańskich lotniskowców, które nie znajdowały się tego dnia w porcie. Główna siła uderzeniowa Floty Pacyfiku pozostała więc nietknięta.
Niemniej jednak japońska ofensywa rozpoczęta pod koniec 1941 roku na całym obszarze wschodniej części Oceanu Spokojnego i południowo-wschodniej Azji przebiegała pomyślnie, a siły zbrojne Cesarstwa zajmowały kolejne tereny, wypierając z nich aliantów (upokarzająca kapitulacja Brytyjczyków w Singapurze, utrata pancernika "Prince of Wales" oraz ciężkiego krążownika "Repulse" 10 grudnia 1941 roku). W pewnym momencie doszło nawet do bezpośredniego zagrożenia inwazją północnych wybrzeży Australii.
W tej trudnej sytuacji rząd USA potrzebował czegoś, aby wzmocnić podupadające morale armii, floty i całego społeczeństwa. Szukano rozwiązania, które odbudowałoby nadszarpniętą reputację Stanów Zjednoczonych i pokazało Japończykom, że atakując najpotężniejsze państwo świata, skazali się na nieuchronną klęskę. Z uwagi na ogromną przewagę Japonii na lądzie w tamtym rejonie (generał Douglas MacArthur cudem uniknął niewoli dzięki ucieczce w popłochu z Filipin) postanowiono dokonać śmiałego ataku powietrznego. Był to projekt typu "mission impossible", akcja brawurowa i wręcz samobójcza. Udało się jednak w ten sposób całkowicie zaskoczyć przeciwnika, który nie spodziewał się ataku w samo serce imperium.
Pomysłodawcą akcji był admirał Ernest J. King, dowódca US Navy i szef operacji morskich. Szczegóły zaplanował jeden z najlepszych amerykańskich pilotów, podpułkownik James Doolittle, wybitny inżynier (współtwórca między innymi sztucznego horyzontu), który ustanowił wiele rekordów w dziedzinie awiacji w okresie międzywojennym. Objął też dowodzenie operacją.
Bilet w jedną stronę
Na początku 1942 roku opracowano iście straceńczy plan ataku. Do jego realizacji wyznaczono nowy lotniskowiec USS "Hornet", na którego pokład w największej tajemnicy załadowano szesnaście bombowców średniego zasięgu B-25 Mitchell. Nigdy wcześniej i nigdy później typowe samoloty bombowe nie startowały z lotniskowca. Sam pomysł wydawał się wręcz nieprawdopodobny, a jednak lotnicy dokonali niemożliwego - nauczyli się startować 15-tonowymi maszynami ze 150-metrowego pasa. O powrocie na okręt nie mogło być mowy (brak możliwości bezpiecznego lądowania oraz niedostateczna ilość paliwa na powrót), więc musiał to być ostatni lot tych maszyn.
Wszyscy członkowie załóg zgłosili się jako ochotnicy, a pierwszą maszyną dowodził osobiście podpułkownik Doolittle. Miał przed sobą zaledwie 140 metrów rozbiegu. Z uwagi na swoje rozmiary i brak możliwości złożenia skrzydeł wszystkie samoloty przez cały rejs znajdowały się na pokładzie. Myśliwce ukryto z konieczności w wewnętrznych hangarach, przez co okręt był zupełnie bezbronny. Przydzielono mu więc bardzo silną eskortę: lotniskowiec "Enterprise", dwa ciężkie krążowniki i jeden lekki oraz siedem niszczycieli.
Wybór bombowców B-25 Mitchell ze względu na ich siłę rażenia i ograniczenia wynikające ze startu na pełnym morzu był znakomitym rozwiązaniem kompromisowym. Silnie uzbrojone, miały duży zasięg, a ponadto były największymi maszynami, jakie zmieściłyby się na pokładzie. Potężne B-17 nie dałyby rady wystartować z lotniskowca, natomiast jednosilnikowe samoloty stanowiące wyposażenie tych okrętów miały zbyt małą siłę ognia, a ich słaby zasięg mógł spowodować, że grupa uderzeniowa zostałaby wykryta i zniszczona, zanim pierwszy samolot wzbiłby się w powietrze. Zasięg B-25 pozwalał na start w takiej odległości od celu, by uniknąć wykrycia przez japońską obronę wybrzeża.
Zespół uderzeniowy znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie wyspy Hokkaido 17 kwietnia 1942 roku. Start miał nastąpić w odległości około 500 mil morskich od Tokio, wcześniej jednostki zostały jednak spostrzeżone przez japoński okręt patrolowy, który zaalarmował dowództwo. Amerykanie stanęli więc przed nie lada problemem: albo odwołać nalot w ogóle, albo ruszać od razu, 150 mil przed wyznaczonym punktem, ryzykując, że samolotom zabraknie paliwa. Kije zamiast karabinów
Dowódca zespołu, wiceadmirał William Halsey, nie zastanawiał się zbyt długo i w tej niezwykle trudnej sytuacji wydał rozkaz ataku. Aby zmniejszyć ciężar i oszczędzić paliwo, z samolotów usunięto niemalże wszystko, co nie było konieczne do prowadzenia lotu. Nawet celownik bombowy Norden z uwagi na jego duży ciężar zastąpiono innym, bardziej prymitywnym, ale znacznie lżejszym. Karabiny maszynowe tylnego strzelca zastąpiono pomalowanymi na czarno kijami od szczotek (sic!), a wieżyczkę dolnego strzelca zdemontowano jeszcze na lądzie. Wtedy też dobudowano dodatkowe zbiorniki paliwa, by zwiększyć zasięg tych "jednorazowych" maszyn.
Ta swoista walka o to, żeby uzyskać jak największy zasięg przy zachowaniu odpowiedniej siły ognia, doprowadziła do tego, że każda maszyna zabrała na pokład zaledwie 908 kilogramów bomb (cztery - trzy burzące i jedna zapalająca - na jeden samolot). Lotniskowiec ustawił się pod wiatr i wszystkie szesnaście maszyn bez problemów wystartowało do tego niezwykłego zadania.
O dziwo, pomimo alarmującej depeszy z japońskiego okrętu (który został kilka chwil później zatopiony przez krążownik "Nashville"), nie poderwano w stan gotowości jakichś większych sił. Prawdopodobnie Japończycy nie spodziewali się, że na pokładzie lotniskowca mogą znajdować się zwykłe "lądowe" bombowce. Liczyli więc na to, że atak nastąpi dopiero za sześć, siedem godzin, gdy okręty podpłyną dostatecznie blisko, by można było użyć samolotów pokładowych.
Tymczasem "szalona szesnastka" Jamesa Doolittle’a bez problemów dotarła nad wyznaczone cele (trzynaście znalazło się nad Tokio oraz po jednym nad Nagoją, Kobe i Osaką). W tym czasie w Japonii był środek dnia, a w stolicy kończyły się właśnie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. I tu pomógł Amerykanom kolejny zbieg okoliczności: Japończycy znów uznali, że lecący klucz samolotów to ich maszyny biorące udział w ćwiczeniach.
Tymczasem Amerykanie zrzucili pociski na obiekty przemysłowe (mieli zakaz bombardowania dzielnic mieszkalnych) i kontynuowali lot ku wybrzeżom Chin, gdzie mieli wszyscy wyskoczyć ze spadochronami. Tak też zrobili. Opuszczone przez załogi samoloty rozbiły się na chińskiej ziemi, a jeden z powodu problemów technicznych i niemożności dotarcia do Chin lądował na Kamczatce. Tam załoga została internowana, a maszyna doszczętnie zniszczona (Związek Radziecki nie prowadził wtedy wojny z Japonią). Amerykanom udało się jednak przekupić strażników i po roku przez Iran dotarli do domu.
Bohaterski Doolittle
Ośmiu lotników dostało się w ręce japońskie. Trzech z nich rozstrzelano. Zignorowano tym samym zupełnie międzynarodowe konwencje dotyczące traktowania jeńców wojennych. Większość żołnierzy wróciła do USA, w tym sam Doolittle, który został odznaczony Medalem Honoru (zmarł w 1993 roku w wieku 96 lat, w 1985 otrzymał z rąk Ronalda Reagana czwartą generalską gwiazdkę).
Sam rajd podpułkownika Doolittle’a nie miał dużego znaczenia militarnego, albowiem wyrządzone szkody były nieznaczne. Okazał się jednak ogromnym sukcesem propagandowym i strategicznym. Po pierwsze, społeczeństwo amerykańskie odzyskało wiarę w potęgę swej armii, a flota i lotnictwo japońskie przestały być postrzegane jako niezwyciężone. Po drugie, Japończycy w końcu zorientowali się, skąd startowały amerykańskie bombowce w czasie pierwszego nalotu nad Tokio.
To uświadomiło im dobitnie, jak wielka jest siła lotniskowców. Dlatego też w ostatniej chwili cesarski sztab generalny zrezygnował z inwazji na Australię i skupił wszystkie wysiłki na zniszczeniu amerykańskich sił na wyspie Midway. Chciano w ten sposób osiągnąć dwa cele: zniszczyć stacjonujące tam amerykańskie oddziały i strategiczne lotnisko, lecz przede wszystkim sprowokować amerykańskie lotniskowce do przyjęcia walnej, decydującej bitwy, która miała raz na zawsze potwierdzić japońską dominację w tym rejonie świata.
Amerykanie to wyzwanie przyjęli, lecz wtedy byli już znacznie lepiej przygotowani niż w grudniu 1941 roku, gdyż złamali szyfry przeciwnika i znali japońskie plany. Bitwa o Midway, rozegrana w czerwcu 1942 roku, zakończyła się niemalże całkowitym unicestwieniem japońskiej floty uderzeniowej i położyła kres jej dominacji na Pacyfiku. Amerykańskie lotnictwo zniszczyło cztery największe japońskie lotniskowce. Od tamtego czasu flota nie była zdolna do prowadzenia większych operacji zaczepnych, skupiała się bowiem na obronie posiadanych zdobyczy terytorialnych.
Jakub Czarniak, "Polska Zbrojna"