To był pierwszy prezent, jaki Maria dostała od Leszka
Bursztynowe serduszko na rzemyku – to był pierwszy prezent, jaki dostała od Leszka. Wtedy był spacer po sopockiej plaży i pierwszy pocałunek. A potem odkrywanie, że to nie zauroczenie, tylko prawdziwa bliskość, bo byli z tego samego świata – przedwojennej Polski, powstańczych tradycji i kresowych korzeni rodzinnych.
12.04.2011 | aktual.: 28.02.2012 17:00
„Wnosiła w moje życie ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Jako mężczyzna bardzo tego potrzebowałem. Szczególnie w czasie stanu wojennego. Świat polityki jest światem trudnym. Nie przetrwałbym tego bez żony” – mówił o niej prezydent Lech Kaczyński.
Historia rozpoczęta romantycznym spacerem w Sopocie znalazła swój finał w drodze do Katynia. Dla Marii Kaczyńskiej nie mniej ważnej niż dla jej męża – lot do Smoleńska był dla niej jak wyprawa na rodzinny cmentarz. Jej ojciec Czesław Mackiewicz walczył w wileńskim oddziale Armii Krajowej, po wojnie był aresztowany. Pierwszy z jego braci był żołnierzem II Korpusu generała Andersa, bił się pod Monte Cassino. Drugi jako młody chłopak został zamordowany przez bolszewików. Wreszcie trzeci został zabity strzałem w tył głowy w Katyniu.
Myszka i górale
Maria Kaczyńska urodziła się w Machowie na Wileńszczyźnie 21 sierpnia 1942 r. Drugie imię zawdzięczała dwóm babkom – Helenom. Rodzice czuli się bardzo mocno związani z Wilnem, w domu pełno było wileńskich pamiątek.
Po wojnie jako repatrianci trafili najpierw w Bydgoskie, potem do Człuchowa na Pomorzu, aż wreszcie znaleźli dom w okolicach Złotowa na Pojezierzu Pilskim w Wielkopolsce. Czesław został leśniczym, mama Lidia nauczycielką.
W Złotowie mała Marysia poszła do szkoły. „Często mówię, że zaczęłam swoje życie z opóźnieniem. Urodziłam się z wadą serca, dlatego rodzice bardzo się o mnie troszczyli. Byłam dzieckiem wychowywanym pod kloszem. W pewnym momencie byłam w kiepskim stanie, miewałam częste krwotoki. Zaprzyjaźniony lekarz zalecił zmianę klimatu, mama postanowiła zabrać mnie i brata na długie wakacje do Rabki” – wspominała w magazynie „Pani”. Wyjazd miał pozytywnie wpłynąć także na zdrowie jej brata Konrada.
W Rabce matka podjęła decyzję, że zostają tu na stałe. Słynne galicyjskie uzdrowisko powstało w 1861 r. Matka Marii wywodziła się z przedwojennego pokolenia, kiedy to lekarze bardziej niż dziś wierzyli w leczniczą moc klimatu. Najpierw Mackiewiczowie wynajęli mieszkanie od górali. Potem przenieśli się do opuszczonego mieszkania, które sami wyremontowali. Po kilku latach zamieszkali na nowym osiedlu Rabczańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
Matka pracowała w sanatorium, zajmując się dziećmi z porażeniem mózgowym. Ojciec był „tatą dojeżdżającym”, bo pracował w leśniczówce. Dzieci lubiły z nim jeździć po lesie motocyklem. Wieczorami mama czytała im Andersena, Brzechwę, Makuszyńskiego i Tuwima, a Marysia płakała nad losem dziewczynki z zapałkami. Dzieci słyszały też trzaski radia, w którym ojciec próbował słuchać Wolnej Europy.
W Rabce ukończyła szkołę podstawową i liceum im. Eugeniusza Romera. Mówiono na nią „Myszka” albo „Musia”. „Idź przez życie śmiało, miej wesołą minkę, łap szczęście za nogi i duś jak cytrynkę” – taki wpis ze swojego pamiętnika wspominała po latach.
Trafiła na wielu wybitnych, przedwojennych jeszcze profesorów rodem ze Lwowa. Wymieniała wśród nich prof. Felicję Fulińską od chemii, prof. Tomaszewskiego, który uczył łaciny, historii i logiki oraz surowego matematyka prof. Madlera. U prof. Krystyny Głuszyńskiej pobierała lekcje gry na pianinie. Bardzo je lubiła, brała co roku udział w dziecięcych popisach w rabczańskim kinie.
Pobyt w Rabce służył dzieciom Mackiewiczów, jednak mimo to w wieku 11 lat Marysia przejść musiała w Warszawie operację serca, którą przeprowadził prof. Manteuffel. Wróciła po niej do Rabki w lepszej kondycji. Wspominała, że wprawdzie wielkich sukcesów sportowych nie odnosiła, ale zimą jeździła na nartach na Turbaczu.
W Złotym Ulu i Łajbie
Pod koniec liceum myślała o studiach medycznych, ale wytłumaczono jej, że ma zbyt słabe zdrowie, by zostać lekarzem. Zastanawiała się też nad romanistyką, ale studiowanie literatury francuskiej nie dawało w PRL wielkich perspektyw.
Rok przed maturą wyjechała na wakacje do Sopotu, który bardzo jej się spodobał. Dowiedziała się, że jest tam Wyższa Szkoła Ekonomiczna, a na niej kierunek transport morski. To kojarzyło się z możliwością podróżowania, zwiedzania świata, nauką języków...
Dostała się na studia, otrzymała indeks i przydział na miejsce w pięcioosobowym pokoju w akademiku. Podczas studiów na kawę chodziła do Złotego Ula przy ulicy Monte Cassino. Były spacery po plaży, a wieczorami zabawa w klubach studenckich – Łajbie, Medyku czy Wysepce. W czasie studiów udało jej się wyjechać na rok do Anglii jako tzw. au pair. Pomogło jej to w biegłym opanowaniu angielskiego. Miała talent do języków – już jako prezydentowa zaskakiwała rozmówców znajomością także hiszpańskiego, francuskiego i rosyjskiego. Sopot pokochała do tego stopnia, że niektórzy dziennikarze robiący z nią wywiady błędnie wnioskowali, że to w tym mieście się urodziła.
Gdy w 1966 r. obroniła pracę magisterską, okazało się, że zamiast wolności i podróży czeka na nią biurko w Instytucie Morskim, przy którym miała zajmować się rynkami azjatyckimi oraz perspektywami rozwoju rynków frachtowych na Dalekim Wschodzie.
Rok 1976 przyniósł w życiu Marii dwa wydarzenia – tragiczne i szczęśliwe. W wypadku zginął jej ukochany ojciec. Los sprawił, że w tym samym roku poznała przez koleżankę młodego naukowca z Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Spotkała się z nim w mroźny styczniowy dzień i pomogła mu znaleźć kwaterę. Znalazł ją w tej samej willi, w której ona wynajmowała pokój. Lokum Leszka do luksusowych nie należało – mieściło się w piwnicy i było na tyle niskie, że nawet niewysoki przyszły prezydent sięgał głową sufitu.
„Miałam wrażenie, że znam go od dawna, ale ani przez chwilę nie pomyślałam, że właśnie spotkałam swego przyszłego męża. Miał coś dobrego w spojrzeniu, gęste, czarne, rozwichrzone włosy i był bardzo miły” – opowiadała w „Vivie”. Potem był pierwszy romantyczny spacer, pierwszy pocałunek i pierwszy prezent – bursztynowe serduszko na rzemyku. Leszek Kaczyński wyglądał wtedy bardzo młodo. Rodzice studentów, którzy mieli z nim zajęcia, brali go często mylnie za ich kolegę z roku.
Kapitan Wąsala zamyka przyszłego Prezydenta i Pierwszą Damę
Rodzinne rodowody sprawiły, że mieli o czym rozmawiać – w obu domach dzieci szybko dowiadywały się, co stało się w Katyniu, a co 17 września. Pomagała Leszkowi w pisaniu kolejnych wersji pracy doktorskiej, odrzucanych przez nieżyczliwego promotora.
Leszek dość szybko wtajemniczył ją w swoją działalność opozycyjną – pracował dla Biura Interwencyjnego KOR. Podziwiała jego odwagę. Wreszcie zaczęła mu pomagać. W 1978 r. wspólnie zatrzymani zostali przez SB. Lech Kaczyński wspominał w książce „O dwóch takich...”: „Mieliśmy wtedy, ja i Marylka, wziąć kilkaset sztuk „Biuletynu Informacyjnego KOR”. Coś nas oświeciło i w ostatniej chwili nie wzięliśmy. Zwinęli nas najpierw na Dworcu Centralnym, a potem drugi raz na stacji w Sopocie. Akcją kierował niejaki kapitan Wąsala. Tytułował mnie „panie magistrze”. Zwolnili nas, bo nic przy sobie nie mieliśmy. Wróciliśmy wtedy do naszych wynajętych pokojów w willi. To była trudna noc. Mieliśmy tam olbrzymi magazyn literatury. Część ukryliśmy w piwnicy, nasi gospodarze twardo spali, i byliśmy przekonani, że rano będzie rewizja. Bałem się przede wszystkim tego, że stracimy mieszkanie”.
„Niech się Leszek w to nie miesza” – słyszała wiele razy od znajomych, kiedy już zostali małżeństwem. W swoim środowisku zawodowym był wtedy jedynym zaangażowanym w opozycję.
O tych dniach pełnych nadziei
W 1978 r. postanowili wziąć ślub, w 1980 r. przyszła na świat ich córeczka Marta. A dwa miesiące później był Sierpień i Leszek poszedł na strajk do stoczni. To o nich mogłaby być napisana strajkowa ballada:
Nie mam dzisiaj czasu dla ciebie,
Nie widziała mnie długo matka,
Lecz poczekaj, trochę podrośniesz,
Opowiemy ci o tych wypadkach.
O tych dniach pełnych nadziei,
Pełnych rozmów i sporów gorących
O tych nocach kiepsko przespanych,
Naszych sercach gorąco bijących...
„Szczerze mówiąc, aż do czasu wyjścia z internowania słabo ją pamiętam” – powie o Marcie jej ojciec w książce „O dwóch takich...”.
Przeprowadzili się wtedy do 36-metrowego, dwupokojowego mieszkania ze ślepą kuchnią. Maria Kaczyńska wzięła urlop wychowawczy, a potem zrezygnowała z pracy zawodowej. Matki, które miały malutkie dziecko w czasach pustych półek, pamiętają, co to oznaczało. Zabiegi, by zdobyć pieluszki, wózek, ubranka, pralkę... „Pieluchy do prania zanosiłam do przyjaciółki, która miała pralkę automatyczną. W wynajmowanym mieszkaniu nie mieliśmy nawet kuchni, tylko prodiż i maszynkę elektryczną. Pierwsze odżywki dla Marty dostałam z darów w stanie wojennym. Ludzie byli wtedy wobec siebie życzliwi i serdeczni. Pomagali sobie, odwiedzali się. Nie trzeba było umawiać się jak teraz” – wspominała na łamach „Pani”
Krzysztof Wyszkowski, współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych, wspominał Marię z tamtych czasów: – Uczestniczyłem razem z Leszkiem w trzech strajkach i ona zapewniała mu strasznie potrzebny spokój na zapleczu.
Po Leszka przyszli zaraz po północy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Telefony nie działały, stary zardzewiały „Maluch” miał rozładowany akumulator, więc zawinęła Martę w futrzany śpiworek, umieściła na sankach i pojechała z nią do przyjaciół. Do świąt Bożego Narodzenia nie wiedziała, dokąd wywieziono jej internowanego męża. Wtedy się dowiedziała: jest w ośrodku internowania w Strzebielinku.
„Spotykali się w obecności strażnika. Syberyjska zima, las, kraty w oknach – to budziło skojarzenie gułagu” – pisze Anna Poppek w książce „Obrączki”. Współtowarzyszem niedoli Leszka był Krzysztof Wyszkowski. – Jestem wielkim dłużnikiem Marii – opowiada. – Gdy razem z Leszkiem byliśmy w obozie internowania w Strzebielinku, dzięki niej mogłem widywać swojego kilkumiesięcznego synka. Ona przywoziła do mnie moją ówczesną partnerkę z dzieckiem. Niektórzy krytykowali mnie wówczas za moje komplikacje w życiu osobistym. Maria nie miała żadnych oporów, by mi pomagać. Kiedy Leszek wyszedł z internowania, to Maria woziła go zardzewiałym autem na spotkania.
Sprzedawczynie w warzywniakach i targ staroci
Dopiero w latach 90. kupili większe mieszkanie. Do 130-metrowego mieszkania w Sopocie przy ul. Armii Krajowej, urządzonego w przedwojennym stylu, dorzuciła się matka Marii. Gdy Lech Kaczyński został prezydentem, dziennikarze z niedowierzaniem czytali w jego oświadczeniu majątkowym, że współwłaścicielem mieszkania głowy państwa jest teściowa. – To był spokojny, mieszczański, kulturalny dom. Zawsze były w nim zwierzęta, psy i koty – wspomina Krzysztof Wyszkowski.
To Maria zajmowała się w domu sprawami technicznymi. Leszek nie potrafił wbić gwoździa, to żona kupowała mu ubrania i buty. On sam w czasie zakupów nie znał się na cenach, przez co często przepłacał.
Gdy Leszek został prezydentem Warszawy, wprowadzili się do wynajętego mieszkania na Powiślu przy ulicy Czerwonego Krzyża. W przedwojennej kamienicy, z wysokimi pokojami, w zielonej okolicy.
Maria szybko zaklimatyzowała się tutaj. – Była bardzo przywiązana do małych sklepików czy manicurzystki, z których nie chciała zrezygnować, nawet będąc Pierwszą Damą – opowiada Zofia Romaszewska, z którą spotykała się na spacerach z psem. Znała się ze sprzedawczyniami w warzywniakach, jeździła na targ staroci na Kole.
Stale zaaferowana była też pracą męża. – Jako żona prezydenta Warszawy starała się przeczytać wszystko, co było istotne dla męża, by móc mu to zreferować. Pamiętam, jak była zaaferowana sprowadzaniem psa z Sopotu, bo wiedziała, jak na tym zależy Leszkowi – wspomina Romaszewska. Potrafiła na chwilę wejść do gabinetu męża, by powiedzieć mu, że obiad ma w lodówce i ruszyć dalej, by mu nie przeszkadzać.
W Warszawie Maria Kaczyńska bywała w kabarecie „Pod Egidą” Jana Pietrzaka. – Należała do publiczności mającej świetne poczucie humoru, wychwytującej wszelkie niuanse z tekstów czy piosenek – wspomina Pietrzak. – Dbała o męża, gdy w jej obecności żartowaliśmy ze wzrostu prezydentów, wymieniając jednym tchem Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego, mówiła, że Leszek niekoniecznie byłby zadowolony z takiego zestawienia.
Spotykali się i przy innych okazjach: – Pamiętam wystawę w Muzeum Karykatury, na której eksponowano rysunki satyryczne z czasów komunizmu. Bardzo rozbawiło ją moje parodystyczne wykonanie „Kantaty o Stalinie”, której nauczyłem się śpiewać w szkole.
W końcu, już za prezydentury Kaczyńskiego, Pietrzak pojawił się, rewanżu za wizyty pani Marii w kabarecie, w Pałacu Prezydenckim. – Przy okazji dekorowania przez prezydenta ludzi „Solidarności” śpiewałem w prezydenckim ogrodzie – wspomina. Maria Kaczyńska wielokrotnie wykazywała się znajomością historii polskiej antysystemowej satyry, ale tym razem doszło do zabawnej pomyłki: – Pani Maria błędnie twierdziła, że śpiewałem kiedyś piosenkę „Gdy Titanic tonął, to też orkiestra grała”, którą uznawała za świetną parodię epoki gierkowskiej. Dopytywała się, czy nie dałoby się gdzieś znaleźć tego nagrania. Musiałem tłumaczyć się, że to nie ja.
(...)
Piotr Lisiewicz