Tam zarobić, a tu żyć
- Skoro w Polsce osiadają teraz nawet Japończycy, to czego ja nie miałem spróbować? – pyta Johann Klohs. Takich jak on przybywa. Wracają starzy i młodzi. Ci pierwsi - bo za niemieckie emerytury dostatniej żyje im się w Polsce. Ci drudzy - bo za Odrą skończyło się eldorado, teraz to my jesteśmy krajem większych możliwości.
18.11.2005 08:10
38-letni Johann Klohs wrócił, ale nie była to decyzja z dnia na dzień, długo do niej z żoną dojrzewali. W końcu wzięli dzieci, 8-letnią Carmen i 4-letniego Martina, i przyjechali do rodzinnej wsi żony, Ligoty Oleskiej. – Ale nie dlatego, że w Niemczech nam się nie powiodło – zastrzega Johann.
Kto budzi zaspane wsie
Co więc zadecydowało? Zawsze chciał być na swoim, a u Niemców mógł tylko pracować u kogoś.
Od trzech miesięcy Klohs jest na swoim, prowadzi w Ligocie Oleskiej nowoczesny zakład mechaniki pojazdowej. Zajmuje się też renowacją zabytkowych samochodów. Idzie nieźle, a dzieci się zaaklimatyzowały. Zaprocentowało to, że kiedy mieszkali w Niemczech, przyjeżdżali do Polski cztery razy w roku. Teraz, kiedy Carmen rozpoczęła naukę w szkole, w pobliskich Sternalicach, znalazła się wśród sąsiedzkich dzieci, które znała.
Klienci. Trzy miesiące, a już wiele się o nich nauczył. Niemiecki chce mieć dobrze i szybko zrobione auto. Polski najpierw pyta o koszt naprawy, zanim Klohs zdąży popatrzeć pod maskę.
O samym Johannie dużo mówi jego biuro. Na ścianie dyplom mistrzowski – polski. Jeden świadczy o ukończeniu w Niemczech kursu diagnostyki silnika, drugi potwierdza, że Klohs zna się na klimatyzacjach. – Dzisiaj jeden fach nie wystarczy – komentuje Johann. – Ciągle trzeba się czegoś nowego uczyć.
Gdzie jest jego ojczyzna? Chwila zastanowienia. – Tam, gdzie można utrzymać rodzinę – odpowiada. - W każdej chwili mogę się przenieść tam, gdzie mi będzie lepiej.
A heimat? Dom, ulica, drzewo z miejsca pochodzenia – to wszystko, o czym z sentymentem opowiadali pierwsi emigranci do Niemiec. – O heimat to trzeba pytać już tylko dziadków – stwierdza Klohs.
Z młodych reemigrantów cieszy się Włodzimierz Kierat, wójt Radłowa. – Tacy ludzie to przykład dla zaspanych wsi, z których wszyscy wyjeżdżają – mówi. – Inni, jak zarobią, to inwestują w fasadę – parkany, trawniki i kosiarki.
Nie chcieli być auslendrami
Bracia Huciowie z Radłowa od razu zaplanowali, że wrócą. Do Niemiec wyjechali, kiedy skończyli 17 lat – podobnie jak rówieśnicy z oleskiej zawodówki. Tylko że większość z nich została. – Tam dla Ślązaków nie ma życia – stwierdza 29-letni Damian Huć, starszy z braci. – Człowiek zawsze będzie auslendrem, cudzoziemcem. Możesz znać niemiecki, ale czujesz się gorszy, czujesz, że nie jesteś wśród swoich...
Dlatego Damian i Marcin wrócili po 12 latach, wybrali życie w swojej wsi – trudniejsze, ale u siebie. Posłuchali dziadka. – Zawsze mówił, że tam, gdzie za dużo dobrobytu, to niewiele można już zrobić, bo za mało miejsca dla takich jak my – mówią Huciowie. – Robić trzeba tam, gdzie jeszcze jest coś do zrobienia.
No i robią tutaj, w swoim warsztacie samochodowym. Przy okazji każdych świąt zjeżdżają na wolne koledzy z Niemiec. Wtedy mają huk roboty, a pożytek jest podwójny – oni zarobią, a tamci mniej płacą.
Bracia przyznają, że kobietom trudniej z niemieckiego dobrobytu przenieść się do polskiej rzeczywistości. Stąd od czasu do czasu ich żony napomykają, że przynajmniej choć na trochę pojadą do Niemiec, tak dorobić. Ale oni nie chcą nawet tego słuchać.
Kim są, kim się czują? Kiedy byli w Niemczech, oglądali transmisję meczu piłkarskiego Polska – RFN z Chorzowa.
Nie jest łatwo, ale na Śląsku
36-letni Henryk Giza z Borek Wielkich spod Olesna nie ukrywa, że wrócił do siebie, ale nie do Polski, tylko na Śląsk. Czuje się przede wszystkim Ślązakiem, nawet taką narodowość wpisał do kwestionariusza podczas spisu powszechnego.
W rodzinne strony powrócił prawie po 18 latach życia w Bielefeld – niewielkiej miejscowości między Hanowerem a Dortmundem. Do Niemiec wyjechał, jak mówi – za lepszym życiem. I nie do obcych, bo miał tam wujków, aussiedlerów spod Olesna, wysiedlonych po wojnie.
– Kiedy wyjeżdżałem, to były dobre czasy dla takich jak ja, można było się urządzić – dodaje Giza.
Nauczył się niemieckiego, zdobył zawód tokarza. Miał dom, dobrze płatną pracę. Ale czegoś mu brakowało. To coś odnalazł pod Olesnem. Teraz jest właścicielem starego młyna w Borkach. A we wsi mówią, że Giza wyczarował cacko z ruiny. Wszystko dopracowane, tak po niemiecku, w najmniejszych szczegółach. Jest nawet podjazd dla niepełnosprawnych, o co trudno w niektórych urzędach. Ale na podwórku – tak nie po niemiecku, dwie kozy na postronku. – To zamiast kosiarki – śmieje się Giza.
Krząta się po młynie, bo – jak tłumaczy – ciągle coś trzeba robić. Wnętrze młyna pachnie żywicą i drewnem, młynarskie maszyny wyczyszczone do białego, tak że prześwitują słoje – to część lokalu. Na ścianie portret dawnych właścicieli.
– Ale nie wiem, jak oni się nazywali, Rosjanie ich przepędzili, a młyn przejęło państwo – dodaje Henryk.
W rogu pianino, nieczynne, ale zapowiada, że będzie muzyka, ktoś już w przyszłym tygodniu przyjedzie do naprawy. Uruchomi też kuchnię z takim swojskim jedzeniem, żadnych chińskich czy innych pomysłów. W młynie póki co jest knajpka, ale ma być coś więcej. Co? – Nie chce zdradzać.
– Miałem ruszyć w kwietniu, a już połowa listopada – mówi Giza. Spokojnie, bo do tego, że w Polsce trzeba się zmagać z niepotrzebnymi formalnościami, zdążył się już przy-zwyczaić. Zastanawia się tylko, co by było, gdyby zaciągnął kredyt, jak robi wielu Polaków. Na pewno by splajtował. Na razie Giza liczy na oles-kiego burmistrza Flaka, bo – jak mówi – pomaga on tym, co chcą wracać i tutaj coś robić.
W stawie obok młyna odbija się zachodzące słońce (Giza nawet to sfotografował i zawiesił zdjęcie na ścianie w antyramie), w oddali, za stawem, rozpoczęta budowa domu z rozmachem. Nowi sąsiedzi. – Ona stąd, on rdzenny Niemiec, chcą się tutaj osiedlać – tłumaczy Giza.
Dwa miasta
Edward Flak, burmistrz Olesna, stwierdza z żalem, że zna tylko dwa takie przypadki w gminie (jednym z nich jest Henryk Giza z Borek), kiedy ludzie po latach wracają z Niemiec i otwierają coś swojego. Większość powracających to ludzie starsi, którzy mieszkają i tu, i tam. Nie prowadzą interesów, bo twierdzą, że dla nich już za późno. Żyją za niemieckie emerytury w Polsce – bo tutaj czują się u siebie, no i jest taniej. Zaczyna ich być coraz więcej, odbiło się to już na cenach nieruchomości w Oleśnie i okolicy. Podrożały nawet mieszkania w blokach.
Osiedle wymuskanych domków jednorodzinnych przy ulicy Arns-berskiej w Oleśnie. Niektóre z nich – podobnie jak wiele domów i mieszkań na Opolszczyźnie – pustoszeją co trzy miesiące.
– Mieszkają w nich głównie starsi ludzie, ci, którzy wyjechali do Niemiec jeszcze w latach 70. – tłumaczy mężczyzna napotkany na ulicy. – Co trzy miesiące muszą być w Niemczech, nie mogą się tam wymeldować, bo stracą na emeryturach. Mój szwagier też jest w takiej sytuacji, ma dwa domy: tutaj i tam. Ale woli mieszkać tutaj. – Bo nie miałby co robić, w Niemczech sąsiad, jak ma dobry humor, to odburknie na „Guten Tag” – i tyle, a w Polsce siedzi z kolegami całymi dniami przy kawie i grają w skata. No i chce być pochowany na oleskim cmentarzu, wśród swoich…
Urzędowe statystyki nie pokazują, jak wielu jest takich starszych Opolan mieszkających i tu, i tam. Oni tym się nie afiszują, a oficjalnie na stałe przebywają w Niemczech. Wszystko przez te emerytury.
– Do 1990 roku przesiedleńcom w całości emerytury pokrywały Niemcy, niezależnie od tego, gdzie ją wypracowali – wyjaśnia Bogdan Borecki, zastępca dyrektora ds. świadczeń w opolskim ZUS-ie. – Po 1991 roku emigrantom emerytury wypłacają dwa państwa. Z Polski dostają za czas przepracowany u nas, urealniane w Niemczech do poziomu ich życia, a w Niemczech, w euro, to, co tam wypracowali. Kiedy ktoś wymelduje się tam i wraca do Polski, traci. Bo za okres, który przepracował przed wyjazdem, dostaje już tylko złotówki z naszego ZUS-u. I to nie urealnione…
Jolanta Jasińska-Mrukot
jmrukot@nto.pl - 44 32 592